Francja 2012 (Paryż, Dolina Loary, Normandia)12-27.06.2012 / 4 980 km


12.06 wtorek (Gdańsk - Kołbaskowo) 0 - 385 km (385 km)

Nadszedł czas urlopu. No i w końcu pierwszy porządny wyjazd za granicę. Ponieważ miałem trochę dłuższy urlop niż Cecylia wyjechałem trochę wcześniej, a Plecaczek doleciał w piątek samolotem w okolice Paryża. 

Ruszyłem z domu ok. 18. Do Słupska piękna pogoda i pusto na trasie, za to chwilę później jak lunęło to chciałem od razu szukać noclegu, bo nie dało się jechać. Trwało to jakieś 20 minut a potem znowu wyszło piękne słońce. Do Kołbaskowa dojechałem ok. 22. I zaczęły się poszukiwania noclegu, a że pechowo trafiłem na jakieś targi to wolne łóżko znalazłem dopiero około północy. Nawet nie pamiętam kiedy zasnąłem.

13.06 środa (Kołbaskowo - Gosselies-Charleroi) 385 - 1400 km (1015 km)

Pobudka 5 rano. Szybkie śniadanko i w drogę. Do Berlina cały czas jazda we mgle i zimno jak cholera. I kolejny pech. Zepsuła mi się nawigacja. Zaczęła się zawieszać po około 20 minutach. Więc za każdym razem jak ją potrzebowałem musiałem rozkręcać i wyjmować baterię,  żeby ją zresetować. No ale przecież w Niemczech nie można zabłądzić (podobno). Mijam Berlin i zapamiętałem numery tras jakimi mam jechać dalej no i mi się oczywiście pomyliło. Po mniej-więcej 30 km zorientowałem się że miałem jechać na Hanower a nie na Hamburg (zjechałem z Ringu Berlińskiego złym zjazdem). No i nawrotka. A że najbliższy zjazd był za ok. 50 km to przez pomyłkę zaliczyłem dodatkowe 120 km. Dobrze, że pogoda była niezła, zero deszczu i wiatru (może trochę chłodno) więc leciało się nieźle. Od Hanoweru jechałem jakieś 200 km ze spotkanym po drodze Niemcem. Gościu na emeryturze jechał sobie w objazd po znajomych w Belgii, Holandii i Francji, mówił że przewiduje jakieś 3 miesiące wakacji. Trasy nie ma co opisywać bo głównie 3 pasy i przed siebie. Ok. 19 zameldowałem się w miejscowości Gosselies-Charleroi w Belgii gdzie znalazłem nocleg w Hotelu Formuła F1.

14.06 czwartek (Gosselies-Charleroi - Beauvais) 1400 - 1644 km (244 km)

Dzisiaj miałem do przejechania niecałe 300 km. Pozwoliłem sobie na trochę dłuższą drzemkę. W nawigacji nastawiłem, żeby prowadziła mnie tylko drogami lokalnymi. I zaczął się prawdziwy urlop. Jechałem przez wioski i wioseczki, nawet nie wiem kiedy znalazłem się we Francji. Po drodze piękne winnice, kanały, po których pływają barki i łodzie, wszystko zadbane i jak z obrazka. Ludzie bardzo uprzejmi, jak tylko gdzieś się zatrzymywałem na papieroska od razu znajdywali się chętni żeby poczęstować mnie swoim i pogadać. Kiedyś miałem inne zdanie o Francuzach, zarozumiali, aroganccy itp., a tutaj miła odmiana. Na całym wypadzie spotykaliśmy się z życzliwością i pomocą. Późnym popołudniem zameldowałem się w Beauvais gdzie bez problemu znalazłem nocleg jakieś 10 km od lotniska. Po około godzince na dworze grzmot, po odgłosie: no tak Harley jakiś zajechał. Parka Anglików w wieku 50 lat lub więcej, która dzisiaj przypłynęła promem i wybierają się na Lazurowe Wybrzeże. Fajnie, jutro przylatuje Cecylia i podróżujemy już we dwójkę.

15.06 piątek (Beauvais - Wersal - Paryż) 1644 - 1780 km (136 km)

Wczesna pobudka bo samolot ląduje ok. 8 rano i na lotnisko. Cecylia szybko przebiera się w ciuchy motocyklowe na parkingu i w drogę. W Paryżu hotel mamy dopiero od 16 więc postanawiamy jeszcze po drodze zwiedzić Wersal. Dosyć szybko docieramy na miejsce. Przed Wersalem parkingi, oczywiście szlabany i płatne. Ale spoko poszukamy chodnika. Nagle z kantorka wyskakuje Murzynek i macha żebyśmy wjechali bokiem i nas nie skasuje. Na tyle był jeszcze uprzejmy, że zostawiliśmy u niego kaski, kurtki i tankbag.

Najpierw kolejka po bilety (kupiliśmy karnety 4 dniowe na większość zabytków Paryża – opłacało się zarówno finansowo wychodzi taniej niż każdy z osobna a dodatkowo w większości miejsc można było wchodzić bez kolejki) potem druga kolejka do wejścia. Jak ją zobaczyliśmy to załamka, stanie na jakieś 3-4 godziny. I kolejne zaskoczenie, po mniej-więcej 30 minutach byliśmy w środku. A sam Wersal ładna duża chata :). Bardzo podobny naszym zdaniem do Pałacu Schönbrunn w Wiedniu

Bardziej spodobały nam się ogrody przed pałacem. Tylko trochę szkoda, że niektóre fontanny były akurat w remoncie i nie działały.

Przypadkiem też trafiliśmy na coś co nazywało się ferma czy wioska królowej. Domki jak z bajki, piękne ogrody tylko krasnoludów tam brakowało.

Ok. 17 skończyliśmy zwiedzanie i ruszyliśmy w kierunku noclegu. Trafiliśmy na największe korki (no chyba, że tam cały czas są takie). Pierwsze pół godziny oswajałem się z tłokiem i stwierdzeniem ile w danym miejscu jest pasów. Tam trzy pasy wyglądają następująco: 3 samochody, między nimi 3 motocykle i jeszcze wepchnięte 3-4 skutery. I kolejne miłe zaskoczenie. Kierowcy puszek na siebie trąbią i wymuszają. Motor i skuter to chyba rzecz święta. Wpuszczają, rozstępują się jak widzą że lecisz środkiem. Zasada jedna: jak samochód jedzie 40 km/h to dwa kółka 60 lub więcej. Jak trochę zwolnisz to następne moto czy skuter siedzi ci na plecach. Ok. 19 zameldowaliśmy się w hotelu. Motocykl poszedł do garażu (płatnego na sąsiedniej ulicy, bezpieczniej a przez 3 dni w ogóle z niego nie korzystaliśmy). Podjeżdżamy pod garaż a na miejscu od razu mini stacja benzynowa – 2 dystrybutory. Stoi młody chłopak i tankuje auto a obok kobietka w wieku ok. 60 latek i pali papierosa. No jak pierdyknie to będzie jazda pomyślałem sobie, zdziwiony, że ten chłopak nie zwróci jej uwagi. Ale skończył tankować zapłacił kobiecie i odjechał a ona do nas z fajką w ustach i nalewakiem w dłoni czy chcemy tankować czy zaparkować. Wieczór zakończyliśmy bagietką, kilkoma śmierdzącymi serami i winem Bordeaux za całe 2,50 EUR. Ogólnie na całym wyjeździe panowała zasada jemy co śmierdzi i pijemy wszystko co kosztuje mniej niż 3 EUR.

16.06 - sobota (Paryż) (0 km)

No i nastał pierwszy z trzech dni bez motocykla. Chcieliśmy Paryż zwiedzić na piechotę dojeżdżając do miejsca startu i wracając do hotelu metrem. Staraliśmy się żeby każdego dnia jako pierwsze do zwiedzania wybierać punkty, które po prostu wypada i trzeba zobaczyć. Metro mieliśmy jakieś 100 metrów od hotelu więc z dojazdem do centrum nie było żadnego kłopotu. Podjechaliśmy do Opera Garnier wyszliśmy z metra i co? I pada. I tak było przez cały dzień. 10 minut słońca – 10 minut deszczu. Następnie przeszliśmy przez Plac Vandome z pomnikiem Napoleona po środku i samymi markowymi sklepami w kamienicach. Na tym Placu pod numerem 12 zmarł Chopin. A że cały czas kropiło to szybkim tempem zaatakowaliśmy Luwr. Kolejka tak na 30 minut stania ale z karnetami osobne wejście. A co w środku? Ludzie, sztuka, ludzie, sztuka i nie wiadomo czego było więcej. Na szczęście w informacji rozdawali ulotki z zaznaczonymi na mapie miejscami kultowych pozycji np. Mona Lisa, pomnik Nike, kodeks Hammurabiego, Wenus z Arles (żeby było można szybko znaleźć). A umówmy się, że koneserami sztuki to my nie jesteśmy więc taki mini przewodnik bardzo nas ucieszył i każdy znalazł coś dla siebie

Następnie przez Ogrody Tuilaries poszliśmy do Muzeum Orangerie. Trochę dziwili nas ludzie, którzy siedzą przed obrazem który wygląda jakby wylać na niego trochę różnych farb a na koniec to wszystko rozmazać. A oni siedzą i rozważają czy ta kropka w rogu mówi o tym, że autor miał akurat w tym dniu zły dzień i tak go wyraził. Osobiście uważam, że śpieszył się do kibla, potknął się o kubełek z farbą, który się wylał a on na koniec stwierdził, że i tak ktoś to kupi. No dobra może jakbym był lekko pod wpływem też bym tam coś zobaczył. Zwiedzanie tego muzeum poszło nam bardzo szybko. Teraz ruszamy na Pola Elizejskie i Łuk Triumfalny. Po drodze jeszcze Place de la Concorde i Most Aleksandra (z Sekwany wygląda ładniej). Na Polach Elizejskich sklepy, sklepy i jeszcze raz sklepy. Za to Łuk Triumfalny spodobał nam się bardzo. Zarówno z dołu jak i widok z góry. Wejście oczywiście bez kolejki (karnety działają) i schodami na sam szczyt.

Godzina była jeszcze wczesna więc postanowiliśmy podjechać metrem do Moulin Rouge. Fajne miejsce szkoda, że takie drogie wejście na spektakl. Obejrzeliśmy więc tylko z zewnątrz. Zrobiło się ładnie więc piechotką poszliśmy do Placu Pigalle (szukałem tych kasztanów i rósł tylko jeden). Między Mouline Rouge a Placem Pigalle pełno jadłodajni z kebabami, sex shop na sex shopie i pełno grających w trzy karty, że ludzie jeszcze na to się nabierają.

Ostatnim miejscem do wiedzania na ten dzień była Bazylika SacreCoeur. Niesamowicie położona na szczycie wzgórza Montmartre. I tutaj takie mieszane uczucia. Z jednej strony piękne widoki, obok dzielnica artystów z ich wyrobami na straganach, a z drugiej Murzyni, którzy są bardzo nachalni, bezczelni, agresywni i na siłę starają się ci coś sprzedać. W Egipcie pod piramidami to przynajmniej wciskali Piramidy czy Sfinksa a tutaj latawce, czapeczki i opaski na rękę. A jak grzecznie mówisz dziękuję to on na to: „Fuck you”

W drodze do hotelu w końcu mogłem się przejrzeć trójkołowcom, które jeżdżą po Paryżu. Dwa kółeczka z przodu, jedno z tyłu. Bardzo stabilne więc w korkach idealne. Jeszcze do tego rękawiczki na stałe połączone z kierownicą i podgrzewane i wielka peleryna, za którą się można schować jak jedziesz w garniturze do pracy. 

Tak udany dzień ponownie zakończyliśmy zestawem wieczornym w postaci wina, bagietki i śmierdziucha.

17.06 niedziela (Paryż) (0 km)

Dzisiaj zaczynamy od Wieży Eiffla. Rano szybkie śniadanko i w drogę tym razem na autobus. Gościu w recepcji hotelowej bardzo dokładnie nam wyjaśnił że dwie ulice dalej jest autobus, który jedzie pod samą Wieżę. I to był strzał w dziesiątkę. Dojechaliśmy pod Wieżę przed 9. Jakieś 40 minut stania w kolejce i wjeżdżamy na górę (tym razem wejście nie było w cenie karnetu).

Oj wysoko, wysoko. Ale za to jaki widok. Dzień był piękny bez chmurek, więc nic nam nie przysłaniało widoku. Trochę czasu nam zeszło na górze więc jak zjechaliśmy na dół to w parku zrobiliśmy sobie lancz.

W ten dzień pogoda nas rozpieszczała. Dobrze, że mieliśmy krótkie spodenki, tak przygrzało. Przez park udaliśmy się do Pałacu Inwalidów. W środku grób Napoleona. A oprócz niego  było coś dla mnie. Muzeum II Wojny Światowej i Muzeum Wojsk Francuskich. Bardzo fajne ekspozycje z pokazami filmów.

Teraz muzeum Orsey. I znowu pełno sztuki a ja głównie chciałem zobaczyć słynny zegar i miejsce (ścianę) przez którą wyjechał pociąg na zewnątrz kiedy jeszcze w tym miejscy był dworzec. To było pierwsze miejsce gdzie nie można było robić w ogóle zdjęć. W poprzednich muzeach nie można było używać lampy błyskowej a tutaj całkowity zakaz. Ja oczywiście fotki trzaskałem. Podleciał do mnie ochroniarz i tłumaczy że „ No photo” a ja mu na to „ I know, no flash” i udaję idiotę więc poszedł sobie.

Dzień jest jeszcze wczesny więc postanawiamy, że pójdziemy co Centre Pampidou a potem nad kanał Saint Maris. Po drodze trafiamy jeszcze na Most Zakochanych gdzie parki przymocowują to mostu kłódki. Bardzo fajnie to wygląda i ładnie się prezentuje. Jak przystało na Moście Zakochanych całujemy się i prosimy żeby ktoś nam zrobił zdjęcie. Chcieliśmy tylko jedno, ale gościu się przejął rolą i trzasnął pięć. Trochę to długo trwało, nie to żeby całowanie nam się znudziło, ale myśleliśmy, że  chce spieprzyć z aparatem. :)

Samo Centre Pampidou nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Wielki budynek z rurami na zewnątrz (przez to jest taki słynny). Wygląda jakby był odwrócony na lewą stronę – tak piszą w przewodnikach, ale ja jakoś nie odebrałem tego w ten sposób.

Na finał dzisiejszego dnia przypadł kanał Saint Maris. I to był trafny wybór. Miejsce spotkań mieszkańców i turystów. Na całej długości zakazy picia alkoholu ale jakoś nie widziałem nikogo kto by nie miał wina lub piwa. Więc pierwszy sklep i zakup zestawu pierwszej pomocy: bagietki, śmierdziuchy i piwko. To się nazywa piknik. Sam kanał położony przez część długości wśród alei z drzew, ładne mostki, śluzy. Jedynym minusem była bardzo brudna woda, która trochę psuła ten widok.

Od kanału poszliśmy do metra. W metrze oczywiście osoby o każdym kolorze skóry. Ale na stacji na której wysiedliśmy (3 przecznice od naszego hotelu) poczuliśmy się trochę nieswojo. Byliśmy jedynymi białymi. Normalnie czarny czarnego poganiał. Dopiero jak przeszliśmy na kolejne skrzyżowanie zrobiło się biało-czarno.

18.06 poniedziałek (Paryż) (0 km)

No i ostatni dzień w Paryżu. Całkowicie na luzie. Na pierwszy plan idzie katedra Notre Dame. Przed wejściem jest gwiazda z brązu, która wyznacza środek Paryża i od niej liczy się odległości do innych miast. Sama katedra ma bardzo surowy styl a największe wrażenie robią wielkie witraże i maszkarony, które są na każdym rogu obu wież. W jednej z tych wież jest dzwon z powieści Dzwonnik z  Notre Dame.

Od razu po drugiej stronie kanału jest Plac Św. Michała z posągiem i fontanną. A trochę dalej w kościele Saint German spoczywa serce Jana II Kazimierza. 

Kierujemy się przez Pałac Luxemburski w którym jest siedziba Senatu w stronę Sorbony. Fajny uniwersytet. Chcieliśmy sobie zwiedzić go od wewnątrz ale ochrona dobrze pilnowała i nie udało się prześlizgnąć.

Tuż za rogiem jest Panteon, który pełni rolę mauzoleum wybitnych Francuzów. Jako ciekawostkę wspomnę, że jako pierwsza kobieta w historii, która została pochowana w Panteonie była nasza rodaczka Marii Skłodowska-Curie.

Ostatnim etapem zwiedzania Paryża był rejs po Sekwanie. Do rzeki doszliśmy przez Ogród Botaniczny a przynajmniej przez jego darmową część. Dla turystów chcących zobaczyć Paryż z wody uruchomiona jest linia Boat Bus. Statek zatrzymuje się na 7 przystankach przy głównych atrakcjach usytuowanych wzdłuż Sekwany.  My dopłynęliśmy do wieży Eiffla i stamtąd metrem wróciliśmy do hotelu. Bardzo podobały mi się barki przycumowane do brzegu na których mieszkali ludzie, a na niektórych z nich były zaparkowane samochody. Zastanawiam się tylko jak nimi zjeżdżali na brzeg.

19.06 wtorek (Paryż - okolice Tours) 1780 - 2190 km (410 km)

Dzisiaj pobudka 6 rano i szybie pakowanie i śniadanko. W trakcie wymeldowania z hotelu facet z recepcji chciał błysnąć dowcipem i mówi do mnie: „Pan chyba był u nas w zeszłym roku ale z taką brunetką, a nie blondynką jak dzisiaj”. Dobrze, że mój Plecaczek ma poczucie humoru bo inaczej musiałbym się gęsto tłumaczyć. Postanawiamy, że jeszcze podjedziemy pod wieżę Eiffla cyknąć sobie fotki z Suzi. A sam wyjazd z Paryża to koszmar. Tłok jak cholera i poza tym zawieszająca się nawigacja, a drogowskazów żadnych. Po prostu wiedziałem, że trzeba jechać na południe i starałem się mieć cały czas Wieże Eiffla za plecami. Jak już wyjechaliśmy za granicę miasta udało mi się jakoś uruchomić nawigację i wpisać pierwszy punkt na dzisiejszy dzień.

 Jedziemy więc oglądać zamki nad Loarą. Dodam na wstępie, że zaplanowaliśmy zobaczenie ok. 20 zamków a 3-4 chcieliśmy zwiedzić od wewnątrz. Średni koszt zwiedzania to ok. 11 EUR za zamek więc drogo jakby chcieć zobaczyć wszystkie. I rzeczywiście niektóre z zamków można było spokojnie zobaczyć z zewnątrz i pięknie się prezentowały, ale największym rozczarowaniem był zamek do którego jechaliśmy 50 km, wstęp kosztował 15 EUR (wiec nie weszliśmy) a zamku i tak nie było widać bo ogradzał go płot z żywopłotem takim że musiałbym mieć porządną drabinę żeby coś zobaczyć. Poza tym jak nazwa błędnie wskazuje „Zamki nad Loarą” nie wszystkie są nad rzeką i do niektórych naprawdę trzeba ładnie zboczyć. Dlatego też nie będę zanudzał opisem wszystkich, a wybiorę moim skromnym zdaniem tylko te, o których warto coś wspomnieć lub ładnie się prezentowały. 

Wracając do dnia dzisiejszego. Pierwszy zamek to Combreux, tak położony przy drodze, że w pierwszej chwili go minęliśmy. Szybki nawrót i wjazd przez wielką bramę o dziwo otwartą. Zamek ładny, ale zdziwiły nas pozabijane dechami okna. No to czas na piknik ale już po pierwszym gryzie kanapeczki z domku obok wyskakuje kobietka z krzykiem: „Private”. No i jak się po chwili okazało pani pilnuje całej posesji, a zamek od kilku lat jest w prywatnych rękach i czeka na remont. Kolejny zamek już w pełni zasługiwał na swoją nazwę. Położony w miejscowości Gien pięknie prezentował się nad miastem i rzeką. Następne krótkie przerwy były pod zamkami Sully sur Loirei i Le Ferte Saint Aubin. Bardzo ładny był Sully sur Loirei z fosą dookoła i w bardzo dobrym stanie.

Potem już tylko przejazd wzdłuż Loary, w okolice miejscowości Tours gdzie chcieliśmy poszukać noclegu. Jakieś 50 km od celu złapał nas deszcz więc trzeba było ubrać się w kondony przeciwdeszczowe. A z noclegiem problem, wszystkie tanie kwatery zajęte a dostępne tylko takie od 40 EUR za nocleg. A więc rozbijaliśmy namiot na kempingu w deszczu ale za to za 43 EUR za 3 dni.

20.06 środa (zamki nad Loarą 1 trasa) 2190 - 2415 km (225 km)

Na zamki przeznaczyliśmy dwa pełne dni. Raz na zachód a raz na wschód od naszego kempingu. Dzisiaj na zachód i pierwszy zamek, który chcieliśmy zobaczyć od wewnątrz czyli miejscowość Usse. Po drodze jeszcze dwa zamki, ale zobaczone zza dużego płotu (Villandry, Azay le Rideau).

Sam zamek w Ussese jest jak z bajki, ale cena za wejście też jak z bajki 14 EUR od osoby – masakra. Obiekt słynie z tego, że w nim rozgrywały się sceny (podobno) ze Śpiącej Królewny. W kilku salach są przygotowane ekspozycje z tej bajki. Na terenie są też jaskinie w których produkowano wino i je przechowywano i też to jest udostępnione dla zwiedzających.

Jadąc do Saumur po drodze mijamy kolejne dwa obiekty, którym fotki robimy zza płotu (Chinon, Montreuil Bellay).

Zamek w Saumur, naszym zdaniem, jest jednym z najładniej położonych. Na wzgórzu nad Loarą z widokiem na kamienny most. Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na piknik, ale tym razem bez butelki wina. Następnie przejechaliśmy na drugą stronę rzeki skąd też prezentował się bardzo ładnie. Polecam też trasę z Saumur do Montsoreau. Z jednej strony Loara, a z drugiej skały w których były wykute groty gdzie znajdowały się restauracje, galerie, magazyny z beczkami wina. Znaleźliśmy też jedną ulicę, na której w takich grotach do dzisiaj mieszkają ludzie.

W drodze powrotnej na kemping z daleka obejrzeliśmy jeszcze dwa kolejne zamki (Langeais, Luynas).

21.06 czwartek (zamki nad Loarą 2 trasa) 2415 - 2652 km (237 km)

Dzisiaj jedziemy na wschód. Zamek Chenonceaux chcieliśmy zwiedzić wczesnym rankiem żeby uniknąć tłoku i ciepła, które na dziś zapowiadali. Przy wejściu specjalne szafki, w których zostawiliśmy kaski i kurtki. Zamek super. Położony na rzece, która przepływa pod nim i dodatkowo otoczony fosą i pięknymi ogrodami. A było tak ciepło, że w ogrodach po prostu musiałem zdjąć z siebie spodnie motocyklowe i wypiąć z nich membrany. W środku  zamku ekspozycje z różnych epok i dużo pamiątek z tamtych okresów.

A teraz przyszła kolej na zmarnowanie ponad 50 km do zamku Valencay. Nawet nie mamy zdjęcia bo płot z żywopłotem był tak wysoki, że nawet wieżyczek nie było widać. Trochę poprzeklinaliśmy, ale cóż trzeba jechać dalej. Punkt dnia na dzisiaj – zamek Chammbord, który był zamkiem królewskim. Największy ze wszystkich a najbardziej nas rozczarował. Najpierw przy bramie wjazdowej pojawił się napis, że wjeżdża się na teren zamku. Następnie jechaliśmy drogą asfaltową jakieś 5 km żeby wyjechać na olbrzymią polanę, na której po środku stał olbrzymi zamek. Zero typowej fosy dookoła, zero ogrodów. Po prostu łąka z zamkiem. Po obejrzeniu poprzednich zamków pięknie położonych na Loarą lub otoczonych fosą i ogrodami byliśmy zawiedzeni tym co zobaczyliśmy. Zdjęcia, które są na folderach i pocztówkach są naprawdę profesjonalnie zrobione – jak zdjęcie mieszkania 2 pokojowego gdzie pokój o wielkości 12 m wygląda jak salon 50 metrowy. Byliśmy tak zawiedzeni, że nawet odpuściliśmy sobie zwiedzanie zamku od wewnątrz.

Powoli zaczynamy powrót, przez Blois i Ambosie. A że była jeszcze wczesna pora i oszczędziliśmy kasę za wejście postanowiliśmy zwiedzić zamek w Amboise, który ładnie się prezentował z daleka. No i tutaj mieliśmy miłą niespodziankę. Sam zamek może nie wywarł jakiegoś piorunującego wrażenia, ale widok na Loarę był piękny. Dodatkowo okazało się, że w kościółku przy zamku pochowany jest Leonardo Da Vinci, o czym w ogóle nie mieliśmy pojęcia.

Po powrocie na kamping zaczęliśmy pakowanie bo następnego dnia z rana czekał nas przejazd na północ. Zaskoczyło nas to, że spotkaliśmy tylko jedną grupę motocyklistów. Niemcy, którzy zwiedzali zamki i docelowo jechali na zachód aż nad ocean. Za to nieograniczona ilość kamperów i bardzo dużo podróżujących na rowerach. Najlepsza była rodzinka, która miała rozbity namiot obok naszego. Przyjechała parka i każde z nich miało przyczepioną do roweru przyczepkę. Pomyślałem, wow z dwójką dzieci jadą. A z jednej wyciągnęli dziecko takie ok. 3-4 latek a z drugiej wyskoczył pies, który był sporo większy od tego dzieciaka. Dzień zakończyliśmy dobrym winkiem (w końcu to była nasza rocznica ślubu – już 15).

22.06 piątek (okolice Tours - Le Caserne) 2652 - 2920 km (268 km)

Dzisiaj piękny dzień na trasę. Brak upałów i nie pada. Szybkie składanie namiotu i w drogę. Trasa samymi bocznymi drogami, przez wioski i winnice. Jedynym większym miastem gdzie sobie zrobiliśmy postój było Fougeres. A czemu? Bo był kolejny zamek ładnie położony i miejsce na piknik w pobliżu.

W miejscowości Le Caserne poszukaliśmy noclegu. Zdecydowaliśmy się na kwaterę bo chcieliśmy zrobić pranie a kolejne noclegi na Normandii zakładaliśmy pod namiotem. Miejsce było idealne bo znajdowało się obok kanału, wzdłuż którego biegła ścieżka do klasztoru Mont Saint Michel, który był głównym punktem podróży w tym miejscu. Do samego klasztoru i tak nie można było podjechać bo wszędzie były szlabany i obsługa, która wpuszczała tylko za okazaniem przepustek i do hotelów które były gdzieś w pobliżu.

23.06 sobota (zwiedzanie klasztoru Mont Saint Michel) 2920 - 2930 (10 km)

Dzisiaj mamy cały dzień  w jednym miejscu a do zwiedzania jedynie klasztor. Samo jego położenie robi niesamowite wrażenie, niby na wyspie, do którego prowadzi jedna droga a w czasie przypływu jest zalewany wokół, a nad wodę wystaje tylko grobla z drogą do niego. Wybudowany na samym szczycie skały powoli się rozrastał i był otaczany wioską a następnie murami, które miały go chronić. Z tego co się dowiedzieliśmy nigdy nie był zdobyty przez Anglików. Ciekawe wrażenie robią ciasne uliczki a w zasadzie jedna, która pnie się w górę i wiedzie od wejścia aż do samego klasztoru. Oczywiście usiana jest restauracjami i sklepami z pamiątkami. 

Na terenie przed klasztorem jest sporo hoteli i restauracji. I zaskoczyły nas napisy „Open non stop”, co w cale nie oznacza całą dobę jak to przywykliśmy u nas. Po prostu czynne od 8 do 21. A napis świadczy, że po prostu w tym miejscu nie robią 3 godzinnej sjesty w ciągu dnia jak w większości sklepów czy restauracji.

Zwiedzając klasztor stwierdziliśmy, że fajnie jednak by było zrobić sobie fotkę z Suzi na jego tle. Wróciliśmy na kwaterę na obiadek i odpoczynek. Po 21 odpaliliśmy Suzi i ruszyliśmy na podbój klasztoru. Pierwszy szlaban i brak obsługi no to boczkiem i do przodu. Przy drugim postój (już było ładnie widać) na zrobienie kilku zdjęć. Ale nadal jakoś daleko. No to dzida i podjechaliśmy pod sam klasztor. Myśleliśmy, że o tej porze będzie już tam pusto ale było kilka osób i każdy przygotowuje aparat, żeby zrobić zdjęcia na tle zachodzącego słońca. Nasze moto było jedyne. Zrobiliśmy kilka fotek no i było czas wiać bo zaczęła wychodzić obsługa z klasztoru i nie chcieliśmy ryzykować, że ktoś do nas się przyczepi. Po powrocie dzień zaliczyliśmy do udanych, skonsumowaliśmy raviolli z puszki i popiliśmy winem.

24.06 niedziela (Le Caserne - Le Havre) 2930 - 3240 km (310 km)

Tego dnia ruszyliśmy na podbój plaż Normandii. Plan zakładał znalezienie kempingu i przez 3 dni leniuchowanie na plaży a popołudniami zwiedzanie miejsc związanych z lądowaniem wojsk alianckich. Jednak nasz desant się nie powiódł. Po przejechaniu 50 km zaczęło lać i tak lało przez cały dzień. Zwiedziliśmy tylko plażę Omaha Beach i miejsce gdzie lądowali Rangersi. A pogoda była taka że nawet nie ściągnęliśmy z siebie ciuchów przeciwdeszczowych ani kasków. Szybki rzut oka na zapowiadaną pogodę (miało lać przez kolejne 4 dni) i decyzja lecimy dalej i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Obraliśmy kurs na miejscowość Le Havre (jak pogoda się poprawi tam pozwiedzamy okolicę). Żeby skrócić sobie drogę przejechaliśmy mostem nad zatoką. Masakra. Most wysoko zawieszony nad wodą, wiatr, deszcz, prędkość 40 km/h i tylko żeby utrzymać moto. Po drugiej stronie normalnie byłem spocony. Na szczęście nocleg znaleźliśmy bez problemu i można było odpocząć w suchym i się ogrzać trochę. Pani w recepcji patrzyła na nas z politowaniem a w oczach miała wypisane „tych to musiało pogiąć, że w taką pogodę na motocyklu jeżdżą”. Poza tym w holu zostawiliśmy jej kałuże, tak z nas ciekło. Szybko do łóżeczka z nadzieją, że jutro będzie lepszy dzień.

25.06 poniedziałek (Le Havre - Frechen) 3240 - 3860 km (620 km)

 Rano wstajemy pełni obaw, ale za oknem nawet widać słońce. Super, nie jest źle. Pakujemy się i ruszamy w stronę miejscowości Etretat. Opłacało się. Klify robią niesamowite wrażenie. Jeden przypomina słonia. A na drugim na szczycie jest zrobione pole golfowe. Jak ktoś ma strita ciekawe jak potem znaleźć piłeczkę kilkadziesiąt metrów w dół i w morzu.  

Po jakimś czasie zaczęło się szybko chmurzyć i padać (chyba prognoza pogody nie kłamała pomyśleliśmy) i znowu szybka decyzja, zaczynamy wracać. Dojazd do granicy z Belgią lokalnymi drogami a potem już autostradą w kierunku Niemiec. Nocleg we Frechen w Formuła F1, a że było późno jedyną otwartą knajpą w pobliżu był Burger King. Nie wiem co oni dodają do tego mięsa ale tak idealnego zapachu, tak zapachu, grillowanego mięsa nigdy wcześniej nie czułem.

26.06 wtorek (Frechen - Kołbaskowo) 3860 - 4603 km (743 km)

Dzisiaj chcemy zameldować się w Polsce. Nie wiem czy warto opisywać drogę. Zero przygód (bo cały czas padający deszcz to już standard), cały czas autostrada więc można było ładnie śmigać. Jedno tylko co mnie zaskoczyło. Wjeżdżam na ring berliński, po przejechaniu 40 km zapaliła mi się rezerwa, po kolejnych 20 km już druga. A końca ringu nie widać i stacji nie ma. Potem się dowiedziałem, że przy samym ringu od strony północy nie ma żadnej stacji benzynowej. W końcu zjazd na Kołbaskowo. Na rezerwie mam już zrobione 60 km i nadal nic. No to ładnie jak na koniec wachy mi zabraknie. W końcu znak stacja za 12 km. Dojechałem i wlałem w bak 21,5 litra. Oj mało brakowało. Ok. 18 meldujemy się w Kołbaskowie, niby można by było pociągnąć do Gdańska, ale byliśmy cali zmarznięci więc zdecydowaliśmy się na nocleg.

27.06 środa (Kołbaskowo - Gdańsk) 4603 - 4980 km (377 km)

Do przejechania malutko więc nie śpieszyliśmy się ze wstawaniem. Pozytywnym zaskoczeniem było to że w ogóle nie padało ale za to było zimno jak cholera a my nie mieliśmy ze sobą podpinek więc ubieraliśmy na siebie co się dało (czerwiec jednak potrafi zaskoczyć pogodą). Ok. 14 byliśmy w domku. Urlop udany, pogoda dopisała (oprócz ostatnich 3 dni), plan prawie wykonany – oprócz Normandii i skróciliśmy wyjazd właśnie o te 3 dni. 

Następnego ranka wyciągnąłem mapę i nastało pytanie: „Gdzie za rok? Trzeba by chyba dalej jechać”. Padło na Grecję, więc trzeba zacząć planować.

Małe podsumowanie:

Ilość dnia: 15

Dystans: 4 980 km

Łączny koszt: 7 378 PLN

 

Paliwo: średnie spalanie 4,99 lit/100km = 249 lt * 6,81 PLN/lit = ok. 1 695 PLN

 

Noclegi: 2 561PLN

Kołbaskowo 1 noc: 145 PLN

Gosselies-Charleroi 1 noc: 40 EUR = 168 PLN

Beauvais 1 noc: 36,2 EUR = 152 PLN

Paryż 4 noce (ze śniadaniami): 265,2 EUR = 1 116 PLN

Loara 3 noce: 43 EUR = 181 PLN

Beauvoir 2 noce: 80 EUR = 337 PLN

Le Havre 1 noc (ze śniadaniem): 45,7 EUR = 192 PLN

Frechen 1 noc: 33 EUR = 139 PLN

Kołbaskowo 1 noc: 131 PLN

 

Inne wydatki:

Paryż garaż 4 doby: 48 EUR = 202 PLN

Paryż wejścia do muzeów (karnet): 108 EUR = 455 PLN

Paryż wieża Eiffla: 28 EUR = 118 PLN

Paryż bilety metro: 16,1 EUR = 68 PLN

Paryż tramwaj wodny: 30 EUR = 126 PLN

zamek Usse: 28 EUR = 118 PLN

zamek Chenonceaux: 26 EUR = 110 PLN

zamek Amboise: 20,4 EUR = 86 PLN

klasztor Mont Saint Michel: 18 EUR = 76 PLN

 

ubezpieczenie od wypadku: 152 PLN

ubezpieczenie motocykla: 130 PLN

jedzenie z Polski: 270 PLN

samolot Gdańsk - Beauvais: 287 PLN

 

Czyli na jedzenie i inne pierdoły poszło: 924 PLN