Krótka wizyta u Tatarów24-27.04.2014 / ok. 1400 km


Nasze plany urlopowe na ten rok zostały sprecyzowane z małym (rocznym) wyprzedzeniem, ale jak co roku, chcieliśmy się trochę przygotować do zrobienia kilku tysięcy kilometrów i pojechać gdzieś, żeby przyzwyczaić tyłki do siedzenia. A ponieważ już od jakiegoś czasu ciągnie nas na wschód (bo tam nas jeszcze nie było), wybraliśmy więc Podlasie. Ilość kilometrów być może niezbyt imponująca ok. 1400, ale jak na początek sezonu wystarczy. Na nocleg wybraliśmy Zajazd Tatarski w Kruszynianach. Bardzo fajnie zrobiona „stara chata”, z zewnątrz strzecha, drewniane, rzeźbione okiennice, kamienna studnia, a w środku drewniane ławy, skóry i futra zwierząt i utkane w charakterystyczne, regionalne wzory narzuty, kredensik jak u babci i oczywiście kominek. Naprawdę na nas mieszczuchach ten folklor zrobił wrażenie, może tylko cena za te atrakcje trochę przesadzona (65 zł od osoby za nocleg ze śniadaniem).

No, może śniadanko było warte, na pewno – pyszne wędliny, kiszone ogórki, marynowana papryka i grzybki, wszystko własnej roboty, omlecik z powidłami (naprawdę pyszne, domowe jedzenie) po śniadanku jeszcze kawa i jabłecznik. Ale najlepsza, po zjedzeniu tego wszystkiego, była miętowa herbata, ale nie z torebki ekspresowej, a zaparzone, wysuszone liście, zebrane z pola za chatą. A skoro jesteśmy już przy jedzeniu, to warto napisać parę słów o kuchni wschodniej/tatarskiej, która poza tym, że bardzo nam smakowała, to jest, naszym zdaniem, wyjątkowa, chyba w innych regionach Polski takich potraw nie można znaleźć (no może z małymi wyjątkami). Oczywiście, mimo usilnych starań, nie dało się spróbować wszystkiego, ale to co jedliśmy – rewelacja. Kartacze (cepeliny) – wielka ziemniaczana pyza, nadziana mięsem mielonym, polana tłuszczykiem ze skwareczkami (na zdjęciu). Zawijaniec tatarski – ciasto makaronowe przekładane mięsem, pieczone w piecu. Czebureki – duże pierogi nadziewane mięsem, smażone w głębokim tłuszczu. Cebulniki – pierogi nadziane mięsem i cebulą, pieczone w piecu. Na marginesie tylko wspomnę, że takie specjały warto popić czymś mocniejszym, a najlepiej nalewką, również robioną wg domowych przepisów przez właścicieli Zajazdu. Z obszernej (ale niepełnej) listy, którą widać na zdjęciu, spróbowaliśmy prawie każdego smaku. Gorąco polecamy „koniak” oraz „listkowiaka”, który zdobył nagrodę w 2013 roku w konkursie Nasze Kulinarne Dziedzictwo.

Poza (bardzo z resztą przyjemnym) spędzeniem czasu za stołem, udało nam się też zobaczyć kilka ciekawych miejsc. Dla nas dużą atrakcją były cerkwie i meczety. W naszych okolicach nie ma ich zbyt wiele, na Podlasiu chyba w każdej, nawet najmniejszej miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy stał kościół, a zaraz niedaleko cerkiew. Najładniejsze, jakie widzieliśmy: w Jałówce – cerkiew i ruiny kościoła oraz w Gródku i Hojnówce.

Niestety większość z nich była zamknięta, więc od środka zobaczyliśmy tylko jedną w Białymstoku i Monaster Męski w Supraślu. Przy okazji zwiedzania Monasteru załapaliśmy się na koncert dzwonów. Tego dnia po południu rozpoczynał się koncert oficjalny, a my mogliśmy posłuchać prób do tego koncertu. To było naprawdę coś! Jeden gościu, który ogarnia te wszystkie sznurki i jeszcze dyryguje drugim, daje mu znać kiedy on ma pociągnąć za swój. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że koncerty carillonowe (które odbywają się u nas w Gdańsku w Kościele Św. Katarzyny) to jednak nie to samo. Różnica polega na tym, że dzwon jest nieruchomy i po to trzeba pociągnąć za ten sznurek, żeby serce uderzyło o dzwon, a w kościołach katolickich dzwon trzeba rozbujać żeby uderzył o serce. No całe życie się człowiek uczy! W Supraślu warto też zobaczyć muzeum ikon, które znajduje się tuż przy budynkach klasztornych (wstęp 12 zł). Przepiękna i bogata wystawa (w sumie ponad tysiąc pozycji), a co ciekawe w ostatnich latach głównym źródłem pozyskiwania zbiorów stał się urząd celny.

W drodze do Supraśla trafiliśmy na położony na zboczu ale widoczny z drogi cmentarz gdzie zostali pochowani powstańcy z Powstania Listopadowego.

Co do meczetów to zaliczyliśmy wszystkie w okolicy, czyli dwa: w Kruszynianach i Bohonikach. Pozostałe 17 przy podziale granic załapało się za wschodnią naszą granicą. Warto było zobaczyć, bo to dla nas też egzotyka, a wstęp niedrogi 3 zł. W Kruszynianach przy okazji zwiedzania meczetu przewodnik oprowadza też po cmentarzu muzułmańskim. Większość nagrobków bardzo stara, zabytkowa, ale zaniedbana, jak mówił przewodnik, ich tradycja jest inna, chociaż zmienia się z czasem i po prostu nie dba się o groby. Ciekawostką dla nas były nagrobki z napisami nie od tej strony co trzeba, czyli na zewnętrznej stronie płyty. W Bohonikach z kolei atrakcją, dla odmiany, była jurta, taka „turystyczna” (na podwórku gospodarstwa agroturystycznego), za 2 zeta do skarbonki można było zajrzeć jak to tam sobie ludzie żyli inaczej.

No, ale żeby nie było, że lataliśmy tylko po kościołach, to oczywiście chcieliśmy jeszcze zobaczyć żubra. A gdzie lepsze miejsce, żeby zobaczyć żubra niż Puszcza Białowieska? Odpowiedź jest prosta i nasuwa się sama – półka sklepowa w jakimkolwiek supermarkecie lub małym lokalnym sklepiku lodóweczka, gdzie aż zielono od puszeczek z żuberkami . Niestety tak było dosłownie – ciężko było znaleźć żubry w tej Puszczy. Poszliśmy najpierw do Muzeum Przyrodniczo-Leśnego Białowieskiego Parku Narodowego. I owszem, muzeum bardzo ładne, przewodnik multimedialny dla każdego do posłuchania, ale żubry, wiadomo, tylko wypchane. Pytamy się gościa od biletów (cena wstępu 13 zł) gdzie można zobaczyć żubra żywego, a on na to, że zimą przy paśnikach to mają swoje miejsca… Drugi gościu na szczęście był bardziej kumaty i kazał nam jechać do Rezerwatu Pokazowego Żubrów jakieś 3 km dalej. A tam – proszę bardzo (za 9 zeta) żubry jak żywe (bo żywe!) tyle, że wybieg mają taki jak stąd w p…… bardzo daleko czyli, więc lepiej było je widać w naszym gdańskim (oliwskim) zoo. Ale spoko, nie ma się co czepiać, dobrze, że zwierzaki mają dużo miejsca, a zdjęcia na maksymalnym zoomie też wyszły całkiem nieźle. Poza tym oprócz żubrów można było zobaczyć inne żywe zwierzątka, ale najbardziej podobało nam się skrzyżowanie żubra z krową…. kurde nie wiadomo co to było.

Zwiedzając tamte okolice, oczywiście nie mogliśmy ominąć Białegostoku. Dojechaliśmy do centrum i jak zawsze problem gdzie zaparkować, żeby nie płacić. Znaleźliśmy trochę miejsca, żeby przycupnąć gdzieś z boczku przy samochodach i poszliśmy zwiedzać. Długo nie musieliśmy iść, żeby się przekonać, że Białystok właśnie otwierał sezon motocyklowy – na głównym rynku scena, imprezy, pokazy i jak okiem sięgnąć po horyzont pięknie w rządkach poustawiane motocykle… chyba nie mieli problemu z parkowaniem. Zjedliśmy, więc na tym rynku obiad, posłuchaliśmy kapeli rockowej i poszliśmy jeszcze obejrzeć Polski Wersal (Wersal Podlasia/Północy) czyli Pałac Branickich i oczywiście ogród.

W drodze powrotnej przejechaliśmy przez środek Europy, malutkie miasteczko Suchowola. Obliczeń dokonał oczywiście Polak w 1775 roku. Od tamtej pory już kilku naukowców ponownie wyznaczało środek Europy, no i można znaleźć go na Litwie, Austrii, Białorusi, Czechach, Estonii, Niemczech, Rumunii, Słowacji, Słowenii i Ukrainie. Ale my mamy swój własny Polski :)

Jak to mówią „cudze chwalicie…” więc zanim pochwalimy kolejne „cudze” musimy znaleźć kolejne „swoje”, które warto by poznać. Póki co poznaliśmy kilka atrakcji ściany wschodniej.