Majówka na Podlasiu po raz kolejny 
29.04–3.05.2017 / ok. 2200 km


W tym roku nasza Grupa V-Strom Północ zmobilizowała się dosyć szybko i zaczynamy sezon (pomijając Jajcarnię) majówką. Chętnych zebrało się całkiem sporo: Grzesie, Kuba, Daruś, my i Miłki (dojechali z Łukowa). Ci co nie mogli niech żałują! Ekipa fajna, więc połowa sukcesu zapewniona, jeszcze tylko pogoda – i tu wielki znak zapytania. Do końca nie byliśmy pewni czy będzie sens jechać (a może samochodami?!) miało być zimno i padać. Ale trudno, zbiórka na Złotej Karczmie o 8:50, trochę pada, temperatura – hmmm…. nie ma mrozu to jedziemy. Podjeżdżając na stację benzynową rozglądamy się raczej za grupką, która będzie stała przy samochodach, ale nie! wszyscy twardo na motocyklach. Ubrani w piękne kondoniki przeciwdeszczowe, w bardzo atrakcyjnych oczojebnych kolorach. Najbardziej podobały mi się rękawiczki Ani (dwa palce „Mikrobi”) i buty Darka (normalnie jak kaloszki). Nie ma co czekać, do przejechania 450 km, więc jedziemy.
Na początek piękny korek przy wyjeździe z Gdańska, no trudno, przeciskamy się powoli środkiem i jakoś idzie. Pierwszy postój tradycyjnie po około 1,5 godziny. Na stacji przy kawce gadamy z trzema kolesiami, jedynymi których spotykamy na trasie, oni mówią, że też oprócz nas nie minęli nikogo na moto. Nic dziwnego pogoda odstrasza, przelotne opady i nadal zimno. Po drodze jeszcze mała niespodzianka, jedziemy sobie jedziemy i Jacek mówi mi, że coś mu terkocze z przodu. Sakramentalne pytanie: słyszysz?... i po chwili kolejne równie sakramentalne: no nie słyszysz?! Nie wiem czy tylko ja tak mam, że jestem odporna na tego rodzaju odgłosy motocyklowe i samochodowe. No dobra, trzeba się zatrzymać i sprawdzić. Okazało się oczywiście, że Jaca miał rację – odpadła nam jakaś śruba! I cały przód się po prostu ruszał! Chłopaki pomogli coś tam podokręcali i póki co mówią, że można jechać dalej. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na obiadek (pyszne zupki i krokiety), chociaż bardziej nas chyba cieszy, że możemy posiedzieć w ciepełku.
Na miejsce dojeżdżamy nawet szybko, hotel robi baaaaaaardzo dobre wrażenie, jeszcze chwilkę czekamy na Miłków i już przy piwku możemy oficjalnie uznać weekend za otwarty. Byliśmy też pod wrażeniem obsługi – jednoosobowy człowiek-orkiestra. Obsługiwał nas na dole przy barze, potem w restauracji na piętrze, oczywiście rano przy śniadaniu też. Pytaliśmy czy też tu gotuje, ale nie. Jeszcze przy kolacji Grześ go zahaczył o śrubkę do Suzi (będzie w końcu trochę bezdroży i dziur więc trzeba wszystko poskręcać dobrze), bo stwierdził, że na pewno gościu jest tu też złotą rączką. Zapytał tak mimochodem, od niechcenia…. a pan za chwilę przynosi trzy śruby i pyta czy mogą być. 😊 A, warto jeszcze wspomnieć, że ten sam pan jeszcze przynosił nam do pokoju (gdzie przeniosła się impreza po zakończeniu części oficjalnej) ogórki kiszone, talerze, noże i herbatkę.

Następnego dnia ruszamy o 10:00. Impreza zakończyła się przyzwoicie chyba przed północą, więc nie ma bólu. Nawet słońce jest z rana, ale upał jakby zelżał 😊 jak to Ania stwierdziła. Pewnie jest około 10 st. To nie ma się co czepiać. W planie mamy około 220 km i kilka miejsc do zwiedzenia. Zaczynamy od Kruszynian – najpierw idziemy zwiedzać cmentarz, potem meczet (wstęp 5,- zł z przewodnikiem). Stoimy przed meczetem i czekamy aż wyjdzie poprzednia grupa, a tam ludzie wychodzą i wychodzą, końca nie widać, chyba ze trzy autokary weszły, albo było tylne wejście i chodzili w kółko 😊.

Potem zaliczamy kawkę i ciastko w Zajeździe Tatarskim i jedziemy dalej do Supraśla. Tam oczywiście koniecznie trzeba zobaczyć Muzeum Ikon (wstęp 14,- zł bez przewodnika) i Monaster, po którym oprowadza nas jeden z zakonników (a wstęp „co łaska”). Muzeum - fantastyczne, jedna z najbogatszych w Polsce kolekcja ikon z XVIII, XIX i XXw., nie tylko malowane na desce, ale także metalowe ikony i krzyże. Co ciekawe, w latach 1993-98 głównym źródłem pozyskiwania zbiorów stał się Białostocki Urząd Celny. Absolutnym unikatem są szesnastowieczne freski ocalałe ze zburzonej i obecnie odbudowanej cerkwi Zwiastowania NMP, znajdującej się na terenie monasteru supraskiego.

Wracamy znów przez Kruszyniany, żeby tam zjeść obiad i spróbować regionalnych potraw. Oprócz jedzenia (pielmieni, zawijańca tatarskiego, czebureków, kartaczy nie było! ☹) i picia (podpiwek i kompot) bardzo spodobał nam się stół, przy którym siedzieliśmy – kamienna studnia, a na niej drewniany blat, pośrodku otwór z wiaderkiem. Oczywiście trzeba było zajrzeć do środka – a tam ogórki się kurde kisiły! Nie mogliśmy odpuścić i wychodzimy ze swojską kiełbasą i smalcem, nalewką własnej roboty i tymi ogórkami (mimo, że nie były w sprzedaży).
Wracamy około 19:00, ale mamy jeszcze siły na piwko i kolację – dziś też pod nr 105 u Grzesiów. Imprezka tym razem nieco się przedłużyła, bo Ania straciła czujność 😉 i trochę się zasiedzieliśmy.

Kolejnego dnia ruszamy przed 10:00, mamy do przejechania około 200 km. Zaczynamy od przejechania przez Puszczę Białowieską, żeby odnaleźć żubry. No cóż, w puszczy widać ślady wycinek, a żubry w rezerwacie w Białowieży (wstęp 10,- zł) i na znakach drogowych, ale dobre i to. Oprócz żubrów oglądamy w rezerwacie jeszcze inne zwierzaki. Najbardziej spodobały się wszystkim żubronie, a szczególnie wersja żeńska tego zwierzaka. Potem jedziemy sobie na kawkę do Sioło Budy, bardzo fajne gospodarstwo agroturystyczne, oczywiście ze swojskim jedzeniem. A że poszliśmy za radą babci z Kruszynian i puściliśmy ciało luzem, więc do kawki zamawiamy po kawałku marcinka (pyszne ciasto!). Ruszamy dalej, ale zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Białowieży przy sklepie, w którym szukamy ducha puszczy. Co znaleźli to kupili – degustacja wieczorem. 😊

Jedziemy jeszcze do Grabarki zobaczyć górę krzyży. Po drodze zatrzymujemy się na sesję zdjęciowej w malowniczej wiosce. Święta Góra Grabarka to miejsce prawosławnych pielgrzymek. Zasłynęła w 1710r. w związku z epidemią cholery na terenach Podlasia. Podobno pewnemu starcowi we śnie zostało objawione, że ratunek można znaleźć na pobliskim wzgórzu. Wierni przychodzili na górę, przynosząc ze sobą krzyże. Z modlitwą obmywali się i pili wodę ze źródełka. Według kroniki siemiatyckiej parafii ratunek od choroby znalazło wówczas ok. 10 tys. ludzi. W podzięce Bogu za cud zbudowano na tym miejscu drewnianą kapliczkę Przemienienia Pańskiego. Cerkiew przebudowywana, remontowana, upiększana dotrwała do 1990r, podpalona spłonęła doszczętnie. Nowa cerkiew została wyświęcona w 1998r., jest już murowana, pielgrzymi i turyści docierają tu przez cały rok i nadal zostawiają krzyże.

Powoli zaczynamy wracać, jeszcze tylko obiad i żegnamy się z Miłkami, którzy już wracają do domu, a my z powrotem do hotelu około 19:00 i tradycyjnie kolacja. Ciała puszczone luzem na maxa, więc zamawiamy tatary wołowe i pierożki z dzika, do tego oczywiście piwsko (duch puszczy czeka w pokoju), tylko Darek się trzyma i wciąga sałatkę owocową. 😊
Rano żegnamy się z Grzesiami, którzy wracają do Gdańska. Ania zadowolona – to była jej pierwsza dłuższa wyprawa i nawet stwierdziła, że nie było tak źle. 😊 Szczęściara! Mnie na pierwszą wyprawę Jaca przewiózł ponad 600 km do Kudowy, w drodze powrotnej był rozwód ze trzy razy – taka pogoda była! Ale z tego co wiem u Grzesiów wszystko ok.
A my z Kubą i Darkiem jedziemy jeszcze na Mazury. Najpierw do samego środka Europy czyli Suchowoli. Miasto podaje na swojej stronie internetowej, że za geograficzny środek Europy Suchowola jest uznawana od 1775 r. Stało się to za sprawą kartografa króla Stanisława Augusta Poniatowskiego - Szymona Antoniego Sobiekrajskiego, który przeprowadził stosowne wyliczenia. Suchowola leży na trasie Białystok-Augustów. Miasteczko jest znane również za sprawą błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki, który urodził się w Okopach koło Suchowoli. Następnie trafiamy do Dowspudy gdzie jest park i główną atrakcja turystyczna czyli ruiny neogotyckiego pałacu Paców, wybudowanego w latach 1820-1827.

Potem jedziemy na trójstyk Polska-Rosja-Litwa i robimy oczywiście zdjęcia z KAŻDEJ strony. Bardzo pomocny jest tutaj kij do samojebki, który sprawdził się już nie pierwszy raz. Kuba trochę się krygował na początku bo różowy (pożyczył od córki), ale spoko, zdjęcia wychodzą super. Wpadliśmy z Kubą na pomysł, żeby zrobić jeszcze coś brzydkiego po stronie, na którą wchodzić nie wolno… hihihi, ale kamery nas powstrzymały. 😊

Jedziemy jeszcze zobaczyć mosty w Stańczykach – teren prywatny, wstęp ok. 5zł, emeryci zniżka – więc Darek i Kuba płacą połowę. Pogoda super, więc robimy sobie spacerek w jedną i drugą stronę, zagryzając regionalnymi ciastkami. Dalej „mazurski Ciechocinek” – podjeżdżamy pod tężnie, kij do samojebki, słit focie i jedziemy dalej szukać jakiegoś obiadu. W Rapie jeszcze oglądamy piramidę z 1811 roku, w której pochowana jest rodzina pruskiego rodu baronów.

W Gołdapii zaleźliśmy knajpę Matrioszka z bardzo dobrym jedzeniem, tyle że kartacze już się skończyły (jak zwykle!), więc zajadamy się plackami i kiszką ziemniaczaną. Nocujemy w Stręgielku, w gospodarstwie agroturystycznym, z …. Mormonami. 😊 Tak nazwaliśmy grupę turystów z Warszawy, z grupką małych dzieci, gdzie podział obowiązków odbiegał od standardowego, a parówki na gorąco były wielkim wydarzeniem. No, w każdym razie u nas w roli głównej pierogi i duch puszczy, a potem wieczór gier i zabaw (bilard i szachy). 😊

A rano… no cóż, wszystko co dobre szybko się kończy i trzeba wracać. Powrót do domu ok 250 km, ale po drodze chcemy zobaczyć jeszcze zamek w Reszlu. Obowiązkowo kawa, ciastko. Ale co ważniejsze! Wchodzimy na dziedziniec, a tam piękna wielka studnia – i oczywiście „Zaglądaj do środka! jest studnia – muszą być w środku ogórki”. Po krótkim zwiedzaniu trzeba wracać. Szkoda! Pogoda super, więc dobrze się jedzie, a z resztą nie ma co żałować bo wyjazd bardzo udany.

Dziękujemy Wszystkim za wspólnie spędzony czas i towarzystwo. 😊
Do zobaczenia!

PS.
Kiedy piszę te słowa chłopaki (Darek, Kuba, Grześ i Piotrek) są już w drodze w Alpy 😊. Mariusz ze swoją ekipą również. A nam do wyjazdu do Włoch zostały dwa dni! 😊😊😊