Rumunia 2015 
13-29.08.2015 / 4780 km


Rumunia - cała trasa

Plan na ten rok był zupełnie inny, Mieliśmy zdobyć Skandynawię już w czerwcu. Jednak z różnych powodów byliśmy zmuszeni przenieść urlop na sierpień. Po szybkim sprawdzeniu co i gdzie można zobaczyć przez 2 tygodnie padło na Rumunię. Dużo o niej słyszeliśmy, szczególnie o dwóch trasach: Transalpina i Transfogarska. Tym razem w ogóle sobie odpuściliśmy wizytę nad morzem a czas poświęciliśmy na dokładniejsze objechanie północy Rumunii.

13-14.08 czwartek-piątek (Gdańsk – Tuszyn – Wielka Łomnica)
0 – 357 – 857 km

Wyruszyliśmy po pracy. Plan zakładał jak zwykle dojechanie do Tuszyna na nocleg i po raz kolejny nocowaliśmy pod tym samym adresem. A, że trasa tego dnia poszła dość szybko poszliśmy sobie jeszcze coś przekąsić do pobliskiej pizzerni. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się, że w takim miejscu zjem bardzo dobra włoską pizzę zrobioną z oryginalnych włoskich produktów. Po prostu palce lizać.
W piątek ruszyliśmy z samego rana. Na trasie pusto. Dopiero w Żywcu wpakowaliśmy się w korek spowodowany remontem mostu i trochę zajął nam wyjazd z miasta. Na granicy w Korbielowej zrobiliśmy sobie krótką przerwę na uzupełnienie płynów bo upał był jak cholera (nie wiedzieliśmy co nas czeka dalej).
W okolicach Zuberca zatrzymaliśmy się na obiadek i oczywiście był smażony ser i kofola – oj to ma niezapomniany smak. 
Kilka lat temu byłem na szkoleniu motocyklowym na Słowacji i korzystając z okazji chcieliśmy trochę pojeździć trasami, na których wtedy się szkoliłem. Trasa nr 584 z Zuberca w stronę Besenowej. Może nie jest zbyt widowiskowa ale ma fajne winkle gdzie można było się trochę poskładać. Szkoda tylko, że był na niej większy ruch niż jak ostatnio tutaj byłem. Z kolei trasa 537 z Liptovský Peter do Tatrzańskiej Łomnicy nie dość, że ma sporą ilość fajnych zakrętów to jeszcze są niesamowite widoki szczególnie na Tatry od słowackiej strony. Małym minusem było to, że zaczęło padać i zrobiło się trochę chłodno ale winkle i widoki zrekompensowały tą małą niedogodność.
Nocleg mieliśmy w miejscowości Wielka Łomnica, gdzie zameldowaliśmy się ok 16. Bardzo fajna miejscówka, miła rodzinna atmosfera a rano bardzo dobre śniadanko. Na początku właścicielka nas trochę wystraszyła, powiedziała, że jesteśmy o jeden dzień za wcześnie i nie ma dla nas wolnego pokoju ale na szczęście okazało się, że pomyliły jej się miesiące i pokój na nas czekał już gotowy. Wyskoczyłem jeszcze na stację benzynową (jakieś 1,5 km od kwatery), żeby następnego ranka już nie szukać.
Po szybkim odświeżeniu skoczyliśmy coś przekąsić. Znaleźliśmy knajpkę Goralsky Dvor. No i zaczęło się wakacyjne jedzenie: misa z grilla dla dwóch osób (ok. 14EUR), do tego ciemne piwko (ok.1,30 EUR) no i koniecznie miejscowa slivovica (0,80 EUR za kielicha).

15.08 sobota (Wielka Łomnica – Tokaj)857 – 1078 km (221 km)

Dzisiaj start dopiero o 10 bo do przejechania mamy tylko ok 200 km. Chcieliśmy to zrobić autostradami aby mieć więcej czasu na Tokaj, a poza tym było jakieś 30 stopni a my w całym ekwipunku. Okazało się jednak, że prawie połowa z tych co były na naszej drodze była w remoncie i były same objazdy. Po drodze byliśmy zaczepiani przez miejscowych motocyklistów bo w Koszycach odbywały się jakieś wyścigi i każdy się pytał czy też się na nie wybieramy.
W Tokaju zameldowaliśmy się ok 14. Przed samym miasteczkiem zatrzymaliśmy się (jak za każdym razem) w knajpce, przy której jest piwnica z winami. Zjedliśmy pyszną zupę gulaszową i zakupiliśmy trochę wina na dalszą podróż.
Sam hotel i pokój to taka komuna, że szok. Nic innego nie było bo akurat w Tokaju odbywał się zlot motocyklowy i wszytko było zajęte. A najlepszą niespodzianką dnia był telefon od Pablo i Beti (MT-079), że mają jakieś 200 km i gdzie winko pijemy? Jakimś cudem udało się znaleźć nocleg (dosłownie 100 metrów od naszego) i jeszcze w cenie dostaliśmy degustację wina w pobliskiej piwniczce a na wynos pełną karafkę, a że było dobre dokupiliśmy kolejna karafkę , którą wypiliśmy na tarasie nad piwnicą z widokiem na Tokaj. Potem poszliśmy do knajpki gdzie zamówiliśmy miejscowe frykasy i spróbowaliśmy lokalnego piwka i ok. północy rozeszliśmy się na swoje kwatery.
Następnego ranka my startujemy na Rumunię a Pablo i Becia lecą do Bułgarii.

16.08 niedziela (Tokaj – Sapanta – Borsana – Sieu)
1078 – 1351 km (273 km)

Dzisiaj mamy do przejechania niecałe 300 km. Jest taki upał, że podejmujemy decyzję o jeździe po cywilnemu. Moto-ciuchy poszły do wałka a na nogach zostały tylko buty motocyklowe bo już nie mieliśmy ich gdzie upchnąć. Dzień wcześniej przy 30 stopniach po prosu szlag nas trafiał jak jechaliśmy w pełnym rynsztunku. Do granicy z Rumunią trasa poszła nam szybko. Na samej granicy kolejkę minęliśmy bokiem i nawet nikt na nas nie zatrąbił. Pierwszym punktem była Sapanta czyli Wesoły cmentarz. Wszystkie nagrobki są wykonane z drewna i pomalowane w żywe kolory. Umieszczone są na nich obrazki przedstawiające sceny z życia umarłego, jaką miał pracę, a nawet sceny z jego śmierci. 
Niedaleko od cmentarza znajduje się monastyr prawosławny na którego terenie znajduje się najwyższa cerkiewna wieża regionu.
Kolejny punkt programu wyszedł niespodziewanie - sklep kosmetyczny. W pewnym momencie zaczęły mnie coś ręce piec :) Dodam, że jechaliśmy na krótki rękaw a słońce grzało jak cholera. Dobrze, że mijaliśmy jakieś małe miasteczko więc poszukaliśmy sklepu i zakupiliśmy olejek do opalania. Wieczorem i tak śmiesznie wyglądałem. Dłonie białe bo jechaliśmy w rękawiczkach a potem czerwone od słońca ręce.
Kolejny przystanek to zespół klasztorny Barsana. Jest to wielki prawosławny kompleks klasztorny. Na jego terenie znajduje się cerkiew Dwunastu Apostołów ze strzelistą wieżą, które przyciągają uwagę. Cały teren jest bardzo ładnie utrzymany, zadbane trawniki, wszędzie kwiaty ale to może dlatego, że jest to klasztor żeński.
Przed samym noclegiem zatrzymaliśmy się w sklepie i kupiliśmy coś na kolację (winko mieliśmy z Węgier).
Wiem, że to była niedziela i sierpień, może tradycja jak u nas jeśli chodzi o wesela. Ale mieliśmy wrażenie, że to była jedyna niedziela, w którą odbywały się wesela. Po drodze minęliśmy chyba z 8 ślubów i w każdej miejscowości tłok taki jakby co najmniej pół wsi świętowało.
Nocleg mieliśmy w miejscowości Sieu. Malusieńka wioska gdzieś na trasie. Wielkim zaskoczeniem była kwatera z wielkim łóżkiem, a w łazience kabina z hydro masażami. Gospodarze zaserwowali nam obiad: rosołek, ryż, kiełbaski z grilla, własnej roboty papryka konserwowa. Skoczyliśmy szybko do pokoju po winko aby ich poczęstować a oni tylko pokręcili głowami, że nie przepadają i postawili na stole palinkę – czyli miejscowy bimber, dobry i mocny jak cholera.

17.08 poniedziałek (Sieu – Leud – przełęcz Prishop – Vatra Moldoviței)
1351 – 1559 km (208 km)

Dzisiaj śniadanko o 8. No i wypasik. Chyba najlepsze na całej wyprawie. Salceson własnej roboty, naleśniki, bryndza, pomidory zerwane z krzaka przy domu, do tego miód i powidła no i masełko chyba też własnej roboty bo było w kształcie dużego nieforemnego placka. Najbardziej nas zaskoczyła słonina w panierce. Do picia kawa parzona po turecku i mleko prosto od krowy, która stała w zagrodzie.
Mieliśmy ruszyć o 9 ale lało tak, że wyjazd przedłużył się o godzinę. Przed samym wyjazdem mieliśmy jeszcze sesję fotograficzną z gospodarzami przebranymi w stroje ludowe.
Podjechaliśmy do miejscowości Leud – opisanej w przewodniku jako wieś skansen. Albo była trochę przereklamowana albo wszyscy mieli wolne tego dnia. Dzień wcześniej mijaliśmy ładniejsze mieściny z miejscowymi ubranymi w stroje ludowe.
Szkoda czasu, jedziemy na Bukowinę. Po drodze wjeżdżamy na przełęcz Prishop (1426 m n.p.m.). Ładna, kręta droga z pięknymi widokami. Na szczycie stoi murowana cerkiew. 
Jak stwierdziła Cecylia – na przełęczy zjechało się tyle motocykli, że ruch się zrobił jak na serwisie w BMW :). Tak więc spotkaliśmy grupę motocyklistów z Krakowa i chyba z Warszawy i kilku gdzieś z południa Polski. W schronisku na przełęczy wypiliśmy dobrą kawkę a na tylnej ścianie baru właścicielka przykleiła nakleję Moto-Turysta :)

Rumunia - cała trasa

Potem na trasie parokrotnie mijaliśmy się, a jak zaczęło lać to nawet wspólnie ubieraliśmy się w ciuchy przeciwdeszczowe na jednym z przystanków autobusowych.
Za to zjazd z przełęczy – masakra. Asfalt jak ser szwajcarski – tylu dziur to nie widziałem a wielkością takie, że całe koło wpadało.
20 km od naszej kolejnej kwatery trafiliśmy na pensjonat z restauracją. A, że była pora obiadowa postanowiliśmy coś przekąsić. Oczywiście chcieliśmy spróbować tradycyjnych dań. Zamówiliśmy mamałygę (polenta) zapiekaną z serem bryndza oraz mamałygę z sermale czyli malutkimi gołąbkami zawiniętymi w liście z kiszonej kapusty. Danie z gołąbkami 16RON, zapiekana mamałyga- 12RON a piwka między 4,5-6,5 RON.
Na noclegu z Mołdovica zameldowaliśmy się ok. 16. Szybka kąpiel i na zwiedzanie. Monastyr zrobił na nas niesamowite wrażenie (może dlatego, że pierwszy tzw. malowany jakie widzieliśmy). Cały na zewnątrz pokryty malowidłami. Klasztor jest otoczony murami obronnymi (jak wszystkie pozostałe, które zwiedzaliśmy), na jego terenie znajduje się cerkiew, klasztor żeński i studnia a w bramie kiosk z pamiątkami.
Po zwiedzaniu skoczyliśmy do pobliskiego sklepu po jakieś piwko na wieczór. U nas jak wiadomo jest zakaz picia w obrębie sklepu, a tutaj kobieta była zdziwiona jak w ostatniej chwili powstrzymałem ją przed otwarciem butelki i wytłumaczyłem, że chcę na wynos.

18.08 wtorek (Vatra Moldoviței – Sucevita – Putna – Abore - Kaczyka – Nowy Solec )
1559 – 1728 km (169 km)

Całą noc lało, rano lało, w czasie śniadania lało, po śniadaniu lało. Masakra. Gospodarz namawiał nas na pozostanie jeszcze jeden nocleg bo podobno następnego dnia pogoda miała się poprawić. Mieliśmy wyjechać o 9 ale się na to nie zapowiadało. Mówi się trudno, założyliśmy ciuchy przeciwdeszczowe i o 10 wyruszyliśmy w stronę kolejnego monastyru w Sucevita. 
Po drodze przełącz Ciumana, niby nie wysoka, ale w deszczu przez las gdzie szybka w kasku non stop mokra i zaparowana jechało się strasznie. Sam klasztor podobny do tego z dnia poprzedniego. Z jedną różnicą – podziwialiśmy go nie w słońcu a w strugach deszczu i nie w koszulkach na krótki rękaw, a w ciuchach motocyklowych i kaskach. A na pamiątkę udało nam się wpisać do księgi gości i nawet pozwolono nam przykleić naklejkę Moto-Turysta.
Teraz szybkie 30 km i jesteśmy pod następnym monastyrem w Putnej – pierwszy męski na naszej trasie i pierwszy tzw. niemalowany.
Jedziemy dalej do Kaczyki, gdzie zwiedziliśmy kopalnię soli zahaczyliśmy po drodze o monastyr w Abore – najmniej okazały i bardzo zniszczony.
Samej kopalni to daleko do naszej Wieliczki. Pod ziemią jest kaplica, sala balowa, mini staw i boisko do gry w nogę czy kosza.

Nowy Solec - Dom Polski

Zaczęliśmy szukać noclegu, trochę nam to zajęło. Słyszeliśmy, że w tych okolicach są wioski polskie. Udało nam się w miejscowości Nowy Solec. W środku wioski stoi nowo wybudowany Dom Polski – ma chyba 3 czy 4 lata. Okazało się, że są akurat wolne pokoje więc mieliśmy farta i załapaliśmy się jeszcze na późny obiad.
Panie mówią po polsku a jak się dowiedzieliśmy to już ósme pokolenie Polaków, które tam mieszka a niektórzy z nich nigdy nie byli w Polsce. W szkole mają 6 godzin języka polskiego w tygodniu. W domu, z sąsiadami, w sklepie – wszędzie rozmawia się po polsku. Jak poszliśmy do sklepu to piwko i kiełbasę kupiłem „po polsku”  a przed sklepem zaczepiła nas stara babinka i po polsku „dajcie 50 dych na chleb” – kurcze drogi tutaj chleb mają pomyślałem.
Wieczorkiem przy piwku pogadaliśmy sobie z obsługą. A na odchodne panie się pochwaliły, że maja domowej roboty palinkę, więc zakupiliśmy na dalszą drogę. Rozlewana była w butelki po wódce Discovery.

19.08 środa (Nowy Solec – Humoru – Voronet – Bikaz)
1728 – 1879 km (151 km)

Rano śniadanko własnej roboty (czyli kupione dzień wcześniej w sklepie) chlebek, wędzona szynka, serek i papryka. Dzień zapowiadał się nieźle – nie padało. Pojechaliśmy do kolejnej polskiej wioski – Plesza. Drogi nie było na nawigacji – ok. 4 km szutrem przez łąki, pola i trochę lasu, raz w górę, raz w dół. Gdyby było sucho to nie problem ale po deszczowym dniu i nocy jazda nie była aż tak przyjemna. W sumie panie z domu polskiego mówiły, że droga jest ciężka i że samochodem to nie da rady ale motocyklem powinno się udać. No i się udało. Sama wioska to wioska przed duże „W” – zabita dechami, w której czas się zatrzymał chyba ze 30 lat temu.
Kolejnym przystankiem były dwa monastyry Humoru i Voronet – oba malowane. W sumie wszystkie bardzo podobne do siebie. Ten sam kształt – różniły się malowidłami. W Humoru trafiliśmy na prace konserwatorskie. To jest dopiero złotnicza robota – dokładność z jaką odnawiają stare malowidła budzi podziw. Kupiliśmy też pamiątki w postaci malowanych i wyklejanych koralikami jajek a na przekąskę zakupiliśmy GOGOSI – takie nasze donaty.
Najbardziej znanym malowidłem jest Sąd Ostateczny w monastyrze Voronet. Został namalowany w 1547 roku. Kolory, a w szczególności błękit, który stanowi tło malowideł, przez historyków jest określany jako „błękit w Voronet.”
Gdzieś usłyszeliśmy, że do tej pory nie wiadomo jaki skład miały farby użyte do ich wykonania bo po tylu latach nadal malowidła zachowane są w dobrym stanie. A to w sumie bardzo zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, że klasztor był pokryty malowidłami w 1547 roku. Jak wiemy dzisiejsze super farby blakną już po kilku latach.
Ruszyliśmy w kierunku wąwozu Bikaz, gdzie po drodze mamy nocleg. Trasa prowadziła nas przez kolejne przełęcze i po raz kolejny zaczęło lać – gdzieś w przydrożnym barze ubraliśmy się w ciuchy przeciwdeszczowe ale i tak było już trochę za późno i nieźle nas zmoczyło.
Sama trasa dookoła zalewu Bikaz bardzo malownicza a jakby nie padało na pewno by było jeszcze piękniej. Na nocleg dojechaliśmy ok 16. Rozgrzaliśmy się Palinką (oj ma moc) i już po chwili zrobiło nam się przyjemnie ciepło. Dobrze, że na miejscu jest restauracja bo nie widzieliśmy w pobliżu żadnego sklepu a nadal cały czas padało. Jedzonko dobre, ale takie jak w stołówce na ośrodku wczasowym.
Jutro przejazd przez wąwóz i trasa do Brasow. Ciekawe co nas czeka.

20.08 czwartek (Bikaz – Prejmer – Harman – Brasov)
1879 – 2137 km (258 km)

Rano z niepokojem wyglądamy przez okno – na razie nie pada. Na śniadanko poszliśmy do knajpki na omleta i kawkę. Ruszyliśmy w trasę o 10 ale już o 10:05 pierwszy przystanek bo okazało się, że tak blisko mieliśmy do tamy nad zalewem, który dzień wcześniej objechaliśmy. Trasa potem schodzi ostro w dół. Robiąc kolejne zdjęcia już z dołu przyszło nam na myśl: a jakby tak walnęła (oczywiście tama) – ciekawe ile by tutaj zalało i czy byśmy zdążyli zwiać. Po chwili jazdy mijamy jakby kolejną przełęcz i znowu super widoki – a nawet trochę lepsze bo nie pada.
No, ale główny cel na dzisiaj to wąwóz Bikaz. Wrażenia niesamowite, pionowe wysokie na 300 metrów ściany z obu stron a pomiędzy wąska nitka asfaltu i potok, który ciągnie się przez całe dno wąwozu. W miejscach gdzie było trochę szerzej były rozstawione kramy z pamiątkami. Wąwóz zakończony jest serpentynami w górę a na końcu jest tunel. Od razu za tunelem można się zatrzymać (moto się zmieści). Z tego miejsca jest bardzo ładny widok w dół wąwozu i na okoliczne szczyty. Nam tak wąwóz się spodobał, że przejechaliśmy go 3 razy robiąc zdjęcia i kręcąc filmy.
Niedaleko za wąwozem jest tzw. czerwone jezioro. Powstało na skutek osunięcia się zbocza górskiego, woda z potoku zalała dolinę i tylko na powierzchnię wystają kikuty zalanych drzew. I tutaj niespodzianka. Okazało się, że jesteśmy na tzw. Seklerszczyźnie, czyli obszarze zamieszkałym przez węgierskojęzycznych Seklerów. Napisy po węgiersku, jedzonko węgierskie i wielkie rurki na deser – dokładnie takie jakimi zajadaliśmy się rok wcześniej na Węgrzech, tylko te jakieś 2 razy większe. Na miejscu jest parking, kawałek polanki nad jeziorem czyli bardzo dobre miejsce na postój. Byliśmy po śniadanku więc odpuściliśmy sobie langosz ale rury musieliśmy spróbować :)
Teraz tylko 150 km i jesteśmy na kolejnym noclegu. Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na ciorbę (zupę) dla rozgrzewki. Po chwili podjechała para Belgów na Goldwingu i trochę wymieniliśmy się spostrzeżeniami co warto zobaczyć i jaka pogoda jest do dupy.
Jakieś 15km przed Brasov zjechaliśmy do wioski Prejmer – to pierwszy kościół obronny, który zwiedziliśmy. Taka mała forteca – pośrodku kościół a dookoła grube mury, w których było od cholery pomieszczeń mniejszych niż M1 gdzie chyba ukrywała się cała wioska w trakcie najazdów. Mały falowiec i każde pomieszczenie numerowane, znaleźliśmy nawet numer 26 czyli byliśmy prawie jak w domu :)

Harman - kościół obronny

Niedaleko jest wioska Harman i kolejny kościół obronny. Ale dojechaliśmy za późno i zdjęcia robiliśmy jeżdżąc dookoła niego. Na noclegu zameldowaliśmy się ok 17. Rozpakowaliśmy tylko ciuchy i ruszyliśmy na miasto coś zjeść. Udało nam się znaleźć parking blisko starówki – wyznaczone miejsce dla moto i chyba za darmo – my nie płaciliśmy. Na głównym deptaku przysiedliśmy coś zjeść. Wzięliśmy dwa dania za 19 i 35 RON – jakieś regionalne. Oczywiście większe i lepsze było to za 19 RON :)

21.08 piątek (Brasov – Sinaia – Bran – Rasnov – Brasov)
2137 – 2297 km (160 km)

Dzisiaj mamy zaplanowany objazd okolic. Na pierwszy rzut idzie miejscowość Sinaia. Szukamy cerkwi i pałacu, chcemy zaparkować na paskach, żeby nie płacić za parking – wszędzie są opłaty 3 RON/1godz lub 10 za cały dzień – ale parkingowy nas przegonił – i dobrze bo byśmy musieli spory kawałek iść na piechotę. Jedziemy więc jeszcze wyżej i podjeżdżamy pod samą cerkiew. Parking bez problemu (w cenie biletu). Cerkiew super, obok stary kościół. Gościa od biletów pytamy jeszcze o pałac – jest dosłownie tuż za rogiem, ale zanim tam się zatrzymaliśmy jedziemy jeszcze na przełęcz 1400m (stacja kolejki górskiej), widok taki sobie, bo drzewa zasłaniały ale zakręty fajne.
Potem podjeżdżamy pod pałac Peles, dawnej rezydencji letniej królów Rumunii – cały kompleks położony w lesie. Zamek wygląda jak z bajki, położony na pięknej polanie.
Odpuściliśmy sobie zwiedzanie w środku bo kolejka była na kilka godzin stania (przynajmniej tak nam się wydawało). 
Dalej jedziemy do Bran –po drodze korek, ale co tam, boczkiem, boczkiem i dajemy radę wymijając jeszcze dwóch Ukraińców na moto.
Pod zamkiem kolejka jak cholera, pełno ludzi i pełno straganów z pamiątkami i jedzeniem. Ale „Zamek Drakuli” trzeba zobaczyć i oczywiście kupić magnesik na lodówkę z Wladem Palownikiem. Zaczyna padać (znowu) – nie udało się więc zaliczyć dnia bez deszczu. Schodząc z zamku Cecylia nałożyła kurtkę na głowę (bo wciąż padało) ja jeszcze nie zdążyłem zrobić zdjęcia a już było słychać z dołu „o, zobacz jaki nietoperz” ktoś liczył na to że nie usłyszymy albo, że nie zrozumiemy, ale cóż Polacy są wszędzie a Cecylia tylko dodała „ja Ci dam nietoperz – jak już to nietoperzyca”.
Pod zamkiem wciągamy jeszcze po gyrosie (mały 10 a duży 15 RON), ubieramy kondony przeciwdeszczowe (bo ciągle padało) i jedziemy dalej na cytadelę do Rasnov. Podjeżdżamy pod parking a stamtąd jak paniska w wagoniki ciągnięte przez traktor i do góry (5 RON osoba w obie strony).
Cytadela super, widoki też, więc oczywiście focie z każdej strony. Na górze akurat w ten weekend jest impreza – rozstawiona wioska, ludzie w strojach z epoki, pokazy, walki itp.
Wracamy do Brasov i wjeżdżamy jeszcze tu na cytadelę, ale jest już niestety zamknięta, więc tylko fotka z daleka i jedziemy się przebrać i na miasto.
Rynek bardzo ładny, jest piątek więc jest scena i jakieś koncerty, siadamy na piwko (0,4l za 5 RON). Obsługa nienachalna. Chcemy zamówić lokalny deser – papanaszi (pączek serowy z dżemem polany czekoladą – przynieśli do stolika obok) ale trzeba czekać co najmniej pół godziny, a że już była pora wracać to zrezygnowaliśmy. Wracamy spacerkiem na nocleg (nie pada).

22.08 sobota (Brasov – Fagaras – Rupea – Homorod – Viscri – Sighisoara)
2297 – 2498 km (201 km)

Po kolejnym skromnym śniadaniu i kawie płatnej dodatkowo ruszamy do Sighisory gdzie zamierzamy spędzić dwie noce. Dzisiaj zwiedzamy zamki i kościoły warowne. Na pierwszy plan idzie Fagaras. I oczywiście wszystkie ulice dookoła pozamykane bo wszędzie są festyny. Jak się okazało w dniach 20-23.08 odbywały się dni folkloru międzynarodowego. 
Forteca ładnie położona, otoczona fosą. W środku jest część mieszkalna i dziedziniec. Mieliśmy trochę czasu więc zwiedziliśmy dodatkowo muzeum, które jest na terenie fortecy.
A potem jedziemy na zwiedzanie kolejnych zamków i przez łąki i pola jakieś 20 km, tylko krowy i owce. Rupea położony na szczycie wzniesienia pięknie się prezentował ale po raz kolejny (i nie ostatni jak się okazało) trafiliśmy na festyn i darowaliśmy sobie zwiedzanie i przepychanie się przez tłum ludzi. Do Homorod było jakieś 6 km, ale okazało się na miejscu, że jest zamknięty. Za to trafiliśmy na kolejne wesele i gości ubranych w stroje ludowe.
Najważniejszym punktem dnia był kościół w Viscri wpisany na listę UNESCO. Może nie był najbardziej okazały, ale zrobił na nas niesamowite wrażenie. Przejazd przez wioskę – szok. Bieda, droga szutrowa, kury i krowy łażące po drodze, a wstęp najtańszy ze wszystkich. Aż dziwne, że unia jeszcze nie dała kasy na odrestaurowanie takiego zabytku.
No to jedziemy na nocleg. Kwatera przyzwoita – śniadanko bardzo liche. Północ Rumuni bardzo nas rozpieściła jeśli chodziło o gościnność i serwowane jedzonko. W samym miasteczku Sighisoara można się zakochać. Uliczki, zakamarki, knajpki – godzinami można się włóczyć po starym mieście. A ceny bardzo przyzwoite, w knajpce na starym rynku 250ml winka – 8RON, a piwko – 5 leja. Na głównym rynku rozstawiona scena i przez dwa wieczory oglądaliśmy występy zespołów folklorystycznych z różnych krajów.

23.08 niedziela (Sighisoara – Valea Villor – Mosna – Biertan – Sighisoara)
2498 – 2634 km (136 km)

Jak wspominałem dzień zaczęliśmy od cienkiego śniadanka. Dzisiaj mamy w planie zwiedzanie trzech kościołów warownych. Większość z nich znajduje się w małych wioskach. Tak było i w Valea Villor. Ładny, ale trochę zniszczony kościół otoczony murami obronnymi. Jak wdrapaliśmy się na wieżę ukazały się nam dzwony kościelne – pierwsze i jedyne, które widzieliśmy oglądając te wszystkie kościoły. Widok z samej wieży był niczego sobie. Dopiero z tej wysokości było fajnie widać jak zbudowane są wioski rumuńskie. Długie na parę kilometrów a domy budowane tylko wzdłuż drogi i to boczną ścianą do niej.
W drodze do Biertan (wpisany na listę UNESCO) przejechaliśmy przez miejscowość Mosna, ale tutaj zwiedzanie zakończyliśmy na objechaniu dookoła murów i zrobieniu kilku zdjęć z zewnątrz.
Najbardziej okazały z zewnątrz był kościół obronny w Biertan. Ale jak się okazało nie wszystko złoto co się świeci. Do zwiedzania tylko wnętrze kościoła, brak możliwości wejścia na wieżę. Największą ciekawostką były drzwi na zakrystię i zamek w nich zamontowany. Swoją drogą, ciekawe co tam ukrywali bo ciężko było rozpracować jak działają te wszystkie zapadki.
Po południu znowu ruszyliśmy na stary rynek Sighisoary. Po raz kolejny winko, piwko i folklor ze sceny na żywo. Miło jest tak kończyć tak udany dzień. Dodam, że dziś nie padało i cały czas świeciło słońce.
Włócząc się po uliczkach miasteczka przez przypadek znaleźliśmy piwnicę z winami i nalewkami. Właściciel zaprosił nas do środka i poczęstował kilkoma swoimi produktami, które jak podkreślał mają 300-letnią tradycję. Nalewki były rzeczywiście wyśmienite, ale palinka szczerze mówiąc bardziej smakowała mi ta na północy Rumunii na Bukowinie. No i oczywiście na koniec skusiliśmy się i kupiliśmy pamiątkową butelczynę z nalewką. 
Na koniec znaleźliśmy jeszcze przyjemną knajpkę gdzie w końcu udało nam się zamówić ichni deser czyli papanaszi. Ciekawie w sumie je sprzedają, bo po 2 sztuki i od razu przynoszą na dwóch talerzykach. 

24.08 poniedziałek (Sighisoara – Turda – Sibiu)
2634 – 2917 km (283 km)

Po szybkim śniadanku startujemy w stronę Transfogaraskiej. Jedziemy z północy na południe. Tyle o tej trasie się nasłuchaliśmy z relacji znajomych, o serpentynach i o jej trudności, że nawet trochę mieliśmy pietra. Na szczęście wcześniejsze wyjazdy i serpentyny Grecji czy Sycylii (które były w gorszym stanie) dobrze nas przygotowały. Samej trasy nie da się opisać – ją po prostu trzeba przejechać i zobaczyć. Zdjęcia są tylko namiastką widoków w rzeczywistości. Tego dnia nie było można jechać zbyt szybko bo wiatr był taki, że nas znosiło na drugi pas. Ale na szczęście Cecylii udało się sfilmować najciekawsze winkle i zrobić zdjęcia kilku fajnym widokom.
Przed samym tunelem zrobiliśmy postój i zeszliśmy nad jezioro przy schronisku, a tam była oczywiście kolejna porcja zdjęć. Widok taki, że po prostu nie ma słów by go opisać, kto był ten wie :) tylko staliśmy na górze i gapiliśmy się na te zakręty, którymi przed chwilą jechaliśmy. Za tunelem może nie było aż tak spektakularnie, ale widoki też zachwycały. Zjazd był trochę łagodniejszy i więcej prostych zakończonych winklami o 1800. A że po tej stronie nie wiało to można było trochę bardziej poszaleć na zakrętach :)
Na trasie oczywiście pełno motocyklistów, motocykle każdej marki i tylko można było podziwiać z jaką łatwością niektórzy biorą zakręty i jak pięknie kładą się na kolano, albo współczuć jak niektórzy męczyli się na Gold Wing-ach, Halrey-ach czy innych choperach ledwo mieszcząc się na zakręcie.
Ale prawda jest jedna i potwierdza to większość motocyklistów: najlepszy motocykl to ten, który się ma i wara innym do tego :)
Po drodze trafiliśmy jeszcze na prawdziwy zamek Vlada Drakuli a właściwie na to co z niego zostało bo tylko ruiny. Zamek znajduje się na szczycie góry a tego dnia było jakieś 30 stopni więc po prostu poddaliśmy się i podziwialiśmy z daleka.
Do Sibiu mamy jakieś 150 km – a, że zwiedzanie kopalni zajęło nam trochę, więc znowu wybieramy główne drogi aby mieć czas na zwiedzanie miasta. Na początek kwatera – otwiera nam mocno wstawiona 60-latka, z którą nie można się dogadać ale zaraz pojawia się młoda dziewczyna i płynną angielszczyzną tłumaczy wszystko i dzwoni po właściciela kwatery. Motocykl wstawiamy na podwórko bo podobno lepiej nie zostawiać na ulicy. Na podwórku biega jeszcze żywy rosół i czarnina – jesteśmy przecież w samym centrum miasteczka – do zabytkowego centrum mamy jakieś 5 minut spacerkiem. Sibiu z czystym sumieniem możemy polecić. Bardzo klimatyczne miejsce ale z bardzo dużą ilością turystów. Jednak widoczki starych uliczek, rynku czy zabytkowych bram rekompensują ilość ludzi w tym miejscu. Włóczyliśmy się chyba ze 4 godziny po tym miasteczku. Wcześniej odwiedziliśmy targ, który mieliśmy tuz za rogiem i kupiliśmy trochę warzyw i sera na śniadanko.
Dzisiaj trzeba iść wcześnie spać bo jutro czeka nas trasa Transfogaraska :)

25.08 wtorek (Sibiu – trasa Transfogaraska – Curtea de Arges – Bistrita – Horezu)
2917 – 3181 km (264 km)

Po szybkim śniadanku startujemy w stronę Transfogaraskiej. Jedziemy z północy na południe. Tyle o tej trasie się nasłuchaliśmy z relacji znajomych, o serpentynach i o jej trudności, że nawet trochę mieliśmy pietra. Na szczęście wcześniejsze wyjazdy i serpentyny Grecji czy Sycylii (które były w gorszym stanie) dobrze nas przygotowały. Samej trasy nie da się opisać – ją po prostu trzeba przejechać i zobaczyć. Zdjęcia są tylko namiastką widoków w rzeczywistości. Tego dnia nie było można jechać zbyt szybko bo wiatr był taki, że nas znosiło na drugi pas. Ale na szczęście Cecylii udało się sfilmować najciekawsze winkle i zrobić zdjęcia kilku fajnym widokom.
Przed samym tunelem zrobiliśmy postój i zeszliśmy nad jezioro przy schronisku, a tam była oczywiście kolejna porcja zdjęć. Widok taki, że po prostu nie ma słów by go opisać, kto był ten wie  tylko staliśmy na górze i gapiliśmy się na te zakręty, którymi przed chwilą jechaliśmy. Za tunelem może nie było aż tak spektakularnie, ale widoki też zachwycały. Zjazd był trochę łagodniejszy i więcej prostych zakończonych winklami o 1800. A że po tej stronie nie wiało to można było trochę bardziej poszaleć na zakrętach :)
Na trasie oczywiście pełno motocyklistów, motocykle każdej marki i tylko można było podziwiać z jaką łatwością niektórzy biorą zakręty i jak pięknie kładą się na kolano, albo współczuć jak niektórzy męczyli się na Gold Wing-ach, Halrey-ach czy innych choperach ledwo mieszcząc się na zakręcie.
Ale prawda jest jedna i potwierdza to większość motocyklistów: najlepszy motocykl to ten, który się ma i wara innym do tego :)
Po drodze trafiliśmy jeszcze na prawdziwy zamek Vlada Drakuli a właściwie na to co z niego zostało bo tylko ruiny. Zamek znajduje się na szczycie góry a tego dnia było jakieś 30 stopni więc po prostu poddaliśmy się i podziwialiśmy z daleka.
Reszta tego dnia już była po prostu nudna. W Curtea de Arges obejrzeliśmy monastyr, gdzieś na trasie zatrzymaliśmy się na jedzonko i pogadaliśmy z dwoma Ukraincami. Monastyr Bistrita nie zrobił już na nas żadnego wrażenia – szkoda czasu na niego. Na nocleg pojechaliśmy do Horezu, a monastyr mieliśmy jakieś 200 metrów od kwatery i jeszcze tego samego dnia udało nam się go zwiedzić. Warty polecenia, ładnie utrzymany, sam kościół w trakcie renowacji ale większość malowideł i ikon była udostępniona do oglądania.
Wieczorek zakończyliśmy piwkiem i jakąś przekąską. Jutro znowu ważny dzień – Transalpina.

26.08 środa (Horezu – Transaplina – Hunedoara)
3181 – 3433 km (252 km)

Dzisiaj kolejna z kultowych tras – Transalpina. Jeszcze na Transfogarskiej ostrzegali nas żeby uważać bo Transalpina jest jeszcze bardziej wymagająca i pełna dziur i w ogóle trzeba uważać. I po raz kolejny miłe zaskoczenie – piękna trasa, szerokie zakręty a na głównym odcinku nowy asfalt. I jak dla mnie łatwiejsza bo pomiędzy agrafkami były na tyle długie odcinki, że można było podziwiać widoki. Było trochę więcej zwierzyny – krowy przechodzące przez ulicę albo osioł idący pod prąd po jednym z pasów. Oczywiście motocykli pełno a prawie na samej górze spotkaliśmy Marcina z forum V-Stroma. Trzeba było trochę pogadać, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na tle gór, a potem dalej w drogę. Jechaliśmy z południa na północ i rzeczywiście sama końcówka jest gorsza. Miejscami brak asfaltu, czasami dziury, że koło wpadało. Ale tego typu atrakcje to może jakieś łącznie 10km na około 120 km. Nawet sama końcówka trasy idąca przez las w stronę Sybina to niezły asfalt i fajne agrafki, tylko w lesie już brak widoków.
Na nocleg pojechaliśmy do Hunedoary. Zwiedzanie zamku chcieliśmy zostawić sobie na rano. Poszliśmy do „centrum” – szumna nazwa bo to miasto – dziura po prostu. Ale trafiliśmy na knajpkę Roma gdzie zjedliśmy tradycyjne dania a na przystawkę dostaliśmy od szefa kuchni chleb ze smalcem, nalewkę i palinkę. Nasyceni poszliśmy w kierunku zamku żeby zrobić kilka fotek – okazało się, że jest czynny do 20:30 więc zdecydowaliśmy się na zwiedzanie. Sam zamek prezentował się super, ale jego położenie wśród pozostałości pozamykanych fabryk raczej ponure.
Pomysł zwiedzania późnym wieczorem był bardzo trafiony – było tylko 20 stopni C a nie 30 jak w ciągu ostatnich 4 dni.

27.08 czwartek (Hunedoara – Oradea)
3433 – 3746 km (313 km)

Dzięki temu, że zamek zaliczyliśmy dnia poprzedniego to dzisiaj mamy sporo czasu a do przejechania tylko 250 km do Oradei. Obsługujący w hostelu polecił nam drogę o 70 km dłuższą ale dużo szybszą. I opłacało się. Dojechaliśmy na przedmieścia Oradei, szybka kąpiel, przebraliśmy się w ciuszki cywilne i ruszyliśmy na miasto. Dużo ciekawsze miejsce niż Hunedora (nie licząc zamku, który jednak trzeba koniecznie zobaczyć) ale prawie całe centrum rozkopane i w remoncie.

28-29.08 piątek-sobota (Oradea – Tokaj – Rytro – Gdańsk)
3746 – 4157 – 4780 km (411 i 623 km)

Zaczynamy powrót. Po drodze ponownie odwiedzamy Tokaj tylko po to aby zaopatrzyć się w kilka butelek winka :). Sama droga bardzo nudna, późnym popołudniem docieramy na nocleg do miejscowości Rytro. Jadąc z Rytra do Piwnicznej Zdrój przed samym miasteczkiem po prawej stronie jest smażalnia ryb. Bardzo polecamy pstrąga z grilla. A na rynku warto odwiedzić lodziarnię Florencja. Dawno nie jedliśmy tak dobrych lodów.
Sobota to już tylko jazda głównymi drogami czyli nic ciekawego. Wieczorkiem zameldowaliśmy się w domu po 2 tygodniach urlopu.
Małe podsumowanie:

Dni: 17
Dystans: 4 780 km
Łączny koszt: ok. 5 943 PLN

Paliwo: średnie spalanie: 4,77 lit/100km = 228 lit = ok. 1 220 PLN

Noclegi: ok. 2 087 PLN
Tuszyn (Polska) 1 noc: 80 PLN
Wielka Łomnica (Słowacja) 1 noc (ze śniadaniem): 33 EUR = 135 PLN
Tokaj (Węgry) 1 noc: 33 EUR = 135 PLN
Sieu (Rumunia) 1 noc (ze śniadaniem i obiadem): 37 EUR = 151 PLN
Vatra Moldoviței (Rumunia) 1 noc (z piwkami): 35 EUR = 143 PLN
Nowa Solca (Rumunia) 1 noc (z obiadem): 120 Lej = 132 PLN
Bicaz (Rumunia) 1 noc: 20 EUR = 82 PLN
Brasov (Rumunia) 2 noce (ze śniadaniem): 264 Lej = 290 PLN
Sighişoara (Rumunia) 2 noce (ze śniadaniem): 70 EUR = 287 PLN
Sibiu (Rumunia) 1 noc: 30 EUR = 123 PLN
Horezu (Rumunia) 1 noc (ze śniadaniem, obiadem i piwkami): 152 Lej = 167 PLN
Hunedora (Rumunia) 1 noc (ze śniadaniem): 144 Lej = 158 PLN
Oradea (Rumunia) 1 noc (ze śniadaniem): 110 Lej = 121 PLN
Rytro (Polska) 1 noc: 80 PLN

zwiedzanie: ok. 379 PLN
Sapanta cmentarz: 25 RON (2 osoby + zdjęcia) = 55 PLN
Vatra Moldovitei monastyr: 5 RON osoba + 10 RON za zdjęcia = 22 PLN
Sucevita monastyr: 5 RON osoba + 10 RON za zdjęcia = 22 PLN
Putna monastyr: : wejście za darmo, 10 RON za zdjęcia = 11 PLN
Kaczyka kopalnia: 10 RON osoba = 22 PLN
Sinaja cerkiew: 5 RON osoba = 11 PLN
Bran zamek: 30 RON osoba = 66 PLN
Rosnov cytadela: 10 RON osoba = 22 PLN
Viscri kościół warowny: 4 RON osoba = 9 PLN
Valea Villor kościół warowny: 5 RON osoba = 11 PLN
Biertan kościół warowny: 8 RON osoba = 18 PLN
Turda kopalnia: 20 RON osoba = 44 PLN
Hunedora zamek: 30 RON osoba = 66 PLN

ubezpieczenie od wypadku: 194 PLN

Czyli na jedzenie, pamiątki, alkohol i inne pierdoły posżło: 2 063 PLN