Sycylia 2014 10.05-01.06.2014 / 7 393 km


Cała trasa

Minęło już prawie pięć lat od zakończenia wyjazdu na Sycylię. W końcu udało mi się znaleźć trochę czasu więc postanowiłem nadrobić zaległości i coś sobie przypomnieć z tego wypadu. Był to nasz najdłuższy wypad zarówno czasowo jak i pod względem przejechanych kilometrów.

10-13.05 – sobota/wtorek (Gdańsk–Brno–Monastier di Treviso–Chiusi-La Giustiniana)
0-2325 km (864-731-445-285 km)

10-13.05

Tak jak w poprzednim roku udało mi się wziąć 3 tygodniowy urlop i żeby nie marnować czasu ruszyłem wcześniej, a Cecylia doleciała do Rzymu. Miałem 4 dni na dojazd.
Pierwsza niespodzianka złapała mnie już na autostradzie Gdańsk – Łódź. Jakieś 6 km przed zjazdem zabrakło mi paliwa. WSTYD. Sam się zastanawiałem jak to się mogło stać, bo zawsze robiłem ten odcinek na jednym tankowaniu. No ale ładna pogoda, na budziku „trochę” powyżej dozwolonej i nowe kwadratowe kufry które nie należą do opływowych. I zamiast spalania 4,8 litra miałem 6. Przez pół godziny nikt się nie zatrzymał pomimo, że jak szalony machałem przed każdym nadjeżdżającym pojazdem. Dodam, że nawet minął mnie jeden V-Strom i nawet na chwile nie zdjął gazu tylko śmignął obok mnie. Na szczęście jeden jednoślad okazał się łaskawy. Zatrzymał się, pojechał na stację, przywiózł mi paliwo i w końcu mogłem ruszyć dalej. Może kiedyś trafisz wybawicielu na tą relację – jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI.
Reszta dnia minęła szybko. Ok 18 zameldowałem się na noclegu na przedmieściach Brna. Kolejnego dnia (niedziela) ruszyłem wcześnie rano, cały czas autostradami prawie do granicy z Włochami. Tam wyłączyłem w nawigacji autostrady i zacząłem się włóczyć po większych i mniejszych dziurach. Gdzieś nawet wjechałem do Słowenii na moment i na jakiejś przełęczy zaczęło lać. W tunelu wydrążonym w skale, siedząc na asfalcie, ubierałem ciuchy przeciwdeszczowe. Do pierwszej miejscowości, którą wybrałem do zwiedzania Palmanova dojechałem na zmianę w deszczu i w słońcu. Nawet nie miałem ochoty pochodzić i pozwiedzać, zrobiłem tylko ze dwie fotki na głównym rynku. Sama miejscowość podobno niesamowicie wygląda z lotu ptaka, ponieważ ma kształt gwiazdy.
Nocleg miałem w okolicach Trevisio. Mała miejscowość Monastier di Treviso gdzie nic nie ma, ale na jeden nocleg nadaje się idealnie. Na miejscu jest kilka knajpek, gdzie można coś zjeść, a sama kwatera pierwsza klasa, a na śniadanko miejscowe frykasy 😊
Dzisiaj (poniedziałek) mam do przejechania ok 400 km więc luzik 😊 Wybieram drogę widokową przez środek Toskanii. Kieruję się na Bolonię a następnie trasą nr 65 na Florencję. Droga cudo. Mnóstwo zakrętów, mały ruch, łuki dobrze widoczne więc można poszaleć. We Florencji gdzieś wyskoczyłem na obrzeżach, ale z daleka z jakiegoś wzniesienia udało mi się dostrzec kopułę katedry. Robi wrażenie. W Chiusi szybko znalazłem nocleg w hostelu przyklejonym do jakiegoś muzeum, ale że było już ok 18 to było zamknięte. Poszedłem na miasto a raczej miasteczko coś zjeść. Znalazłem miłą knajpkę, znaczy pizzerię 😊 Lepszej pizzy nie jadłem. Może dlatego, że powiedziałem kelnerowi, że to będzie moja pierwsza włoska pizza i żeby zrobił coś co zapamiętam 😊 Trochę się potem skrzywił bo zamówiłem piwko. Wiecie, środek Toskanii a ja piwo zamawiam. Ale jak zamówiłem kolejne to nie wytrzymał, przyniósł kieliszek czerwonego wina i powiedział, że nie muszę za nie płacić, ale nie wyobraża sobie, żebym nie spróbował. Przyznam – było niezłe. Kolejnego dnia mam do przejechania tylko 300 km więc mogę dłużej pospać. Poszedłem do innej knajpki na kolejne piwko, nie chciałem urazić mojego dobrodzieja takim brakiem gustu 😊
Wtorek był bardzo lekki. W ciągu dnia chyba nie przekroczyłem 50 km/h. Piękne trasy, niesamowite widoki, szkoda pędzić. Nawet przypadkiem wjechałem do miejscowości Greve in Chianti – jak się później okazało to można powiedzieć stolica Toskanii i jej główny ośrodek produkcji wina. Zrobiłem sobie krótką przerwę na espresso, jednak co włoska kawa to włoska. Mały naparstek a stawia na nogi bardzo szybko. Zrobiłem sobie spacerek po rynku, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Z daleka podziwiałem wielkie winnice i stare miasteczka położone za wzgórzach.
Dzień tak powolne mijał, że nawet nie zauważyłem jak znalazłem się na przedmieściach Rzymu, gdzie znalazłem nocleg na campingu w czymś co było przyczepą obłożoną drewnem i podzieloną na pół w środku. Dwa łóżka i nic więcej. Dobrze, że były wysokie to można było pod nie luźne bagaże wsadzić, bo inaczej nic by nie weszło do tej kwatery. A jeszcze na dodatek do pryszniców i kibelka było kawałek, i jeszcze po metalowych schodach pod górę. 
W domku obok zatrzymała się parka Polaków. Z Sycylii do Rzymu przyjechali na rowerach – szacun.

14.05 – środa (włóczęga po okolicy)
2325-2520 km (195 km)

Cecylia przylatuje dopiero ok 20 a do lotniska mam jakieś 40km. Więc mam cały dzień. Pospałem trochę dłużej i ruszyłem na zwiedzanie okolicy. Przejechałem sobie przez centrum Rzymu, policjanci wygonili mnie spod fontanny Di Trevi bo jakimś cudem wjechałem tam motocyklem. Nawigacja trochę mi zgłupiała w tych ciasnych uliczkach. Ale jak zaczęli krzyczeć i machać rękami uznałem, że trzeba jednak spadać i nawet zdjęcia nie zdążyłem zrobić. Potem skoczyłem nad morze do Lido di Ostia. Ale było chłodno i bardzo wiało.
Na lotnisku z Cecylią znaleźliśmy się dosyć szybko, ale że już się ściemniało postanowiliśmy, że jedziemy pod Coloseum zrobić sobie kilka wieczornych zdjęć. I udało się, podjechaliśmy pod sam zabytek i strzeliliśmy fotki na pamiątkę.
Dzisiaj trzeba iść wcześnie spać bo jutro mamy do przejechania ponad 800 km.

15.05 – czwartek (La Giustiniana - Taormina)
2520-3360 km (840 km)

15.05

Pobudka bardzo wcześnie rano. Szybkie śniadanie i w drogę. Lecimy autostradami, do Neapolu to moment. Z daleka widzimy Wezuwiusza – zwiedzimy go w drodze powrotnej. Za Neapolem wszystkie autostrady już są bezpłatne. Było ładnie, nie padało więc jechało się przyjemnie. Ciekawe, że co jakiś czas mijaliśmy czarny karawan. Po jakimś czasie kapnęliśmy się, że to cały czas ten sam. Raz my się zatrzymywaliśmy na kawę czy zatankować a czasami chyba on, bo minęliśmy się naprawdę kilka razy. Dosyć szybko dojechaliśmy do Reggio di Calabria skąd odchodzą promy na Sycylię. Prom stoi, kolejka samochodów, ale jak tylko obsługa nasz zobaczyła zaczęli machać żebyśmy bokiem się przepchnęli do kasy i bramek. Cecylia szybko zeszła, ja w pośpiechu nie do końca otworzyłem boczną nóżkę i za chwilę leżałem jak długi bo nie utrzymałem tego ciężaru. Ale momentalnie kilka osób od razu pomogło mi podnieść sprzęt. W budce miła pani już miała dla nas przygotowane bilety więc dalej między samochodami się przepchaliśmy i już sprawnie wjechaliśmy na pokład. Obsługa wskazała miejsce gdzie mamy się wcisnąć. Po chwili zaskoczenie – obok nas parkuje znowu ten sam karawan. Normalnie Ojca Chrzestnego na ostatni spoczynek wiozą – pomyślałem.
Nie zdążyliśmy dobrze się nacieszyć widokiem Sycylii z promu a już trzeba się z powrotem ubierać. Do Taorminy mamy jakieś 50 km. Sama trasa bardzo ładna widokowo, ale w każdej miejscowości trzeba było szybko się dostosowywać do stylu jazdy miejscowych. I tak jak rok wcześniej w Grecji – w odstawkę poszły kierunkowskazy a najczęściej używanym urządzeniem był klakson 😊
Sama Taormina jest niesamowicie położona. Wysoko na wzniesieniu z niesamowitym widokiem na morze a w oddali widać jeszcze szczyt Etny. Miałem dokładne namiary na nocleg ale jak to Sycylijskie miasteczka – ciasne i wąskie uliczki we wszystkich kierunkach, nawigacja nie nadążała prawidłowo wskazywać drogi. Nawet udało nam się wjechać na główny ryneczek i przejechać pomiędzy stolikami wystawionymi z jednej kawiarni. W sumie to krążyliśmy chyba z 30 minut zanim udało nam się znaleźć nocleg.
Zakwaterowanie mieliśmy na poziomie ulicy z osobnym wejściem. Ciasne małe pomieszczenie z oknem (zapomnieli tylko napisać, że okno było na korytarz). Łazienka tak duża, że jak siedziałem na kibelku to głowa wystawała mi do pokoju 😊
Plusem był taras na dachu domu gdzie było serwowane śniadanko, a wieczorami siedzieliśmy pijąc winko i podziwiając widoki.

Nasza trasa po Sycylii na kolejne dni

16-17.05 – piątek/sobota (zwiedzanie okolic)
3360-3721 km (361 km)

16.05

Piątek chcieliśmy przeznaczyć na zwiedzenie kanionu Alcantara. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że tego dnia kręcony jest film i nie ma zwiedzania. Postanowiliśmy, że na spokojnie objedziemy sobie dookoła Etnę i zwiedzimy okolicę. W pobliżu Taorminy znajduje się miejscowość Savoca. Położona jest jeszcze wyżej niż Taormina. Wjazd bardzo malowniczą drogę, ciasną, z dużą ilością zakrętów i niezłymi wzniesieniami. Dla nie wtajemniczonych. To tutaj kręcono sceny z Ojca Chrzestnego. Miejscowość Corleone, z której pochodził główny bohater w momencie kręcenia filmu była już zbyt duża i podjęto decyzję o kręceniu w innym miejscu. Wybór padł na Savocę.
Może nie wygląda dokładnie jak z filmu, ale dużo się nie zmieniło. W centralnej części rynku nadal jest bar Viteli, gdzie odbyło się wesele, na wzgórzu powyżej stoi kościół, który wygląda dokładnie jak w filmie. W środku baru jest sporo pamiątek. Na ścianach wiszą zdjęcia aktorów ze scenami z filmu, jest też sporo rekwizytów, które chyba były wykorzystane w filmie.
Przed barem stoi rzeźba przedstawiająca reżysera Coppola trzymającego kamerę. Rzeźba wykonana jest z błyszczącego metalu. Jak stoi się przodem do niej to widzi się odbicie baru Viteli, który jest za plecami, a z przodu na wzgórzu widać kościół. Pomysł przednia klasa.
Dodam, że parking jest trochę poniżej głównego rynku, ale my wjechaliśmy pod sam bar i nikt nie zwrócił nam uwagi.
Wieczorem, poszliśmy poszwendać się po uliczkach Taorminy. Można się włóczyć godzinami jak po każdej sycylijskiej mieścinie. A plus wyjazdu majowego to bardzo mała ilość turystów, wolne miejsca w knajpach, mili miejscowi i przyzwoite ceny 😊

17.05

Kolejnego dnia wstaliśmy trochę wcześniej – cel główny ETNA. Rada – w maju trzeba ubrać się naprawdę ciepło. Rano przy śniadanku siedziałem w krótkich spodenkach i koszulce. Na górze miałem bieliznę termoaktywną, polar, ubranie motocyklowe i jeszcze było chłodno. Sam dojazd na górę też był ciekawy. Najpierw przez miasteczka, łąki trochę lasu. Czym wyżej tym widoki coraz bardziej księżycowe. W pewnym momencie dookoła była tylko zastygnięta lawa z ostatniej erupcji Etny. Na miejscu sporo miejsc parkingowych - my oczywiście gdzieś przykleiliśmy się z boku do jakiegoś murku więc nawet nie wiem czy parkingi były płatne czy nie.
Wjazd na samą górę odbywa się dwuetapowo (oczywiście można doginać na sam szczyt na piechotę – ale nawet nam to przez myśl nie przeszło zważywszy, że byliśmy w pełnym rynsztunku). Najpierw wjazd kolejką górską z 1910 metrów na 2500 metrów (latem kolejka do niej jest na kilka godzin, w maju staliśmy może z 15 minut). Następnie przesiedliśmy się na busy terenowe, które wjeżdżały na wysokość 2920 metrów. Dalej już z przewodnikiem wchodzi się z buta. No i wchodzi się pod dolne kratery, a nie na sam szczyt bo on nadal dymi.
Sam widok ciężko opisać. Jak na pustyni tylko zamiast piasku coś w rodzaju czarnego żwiru, popiołu czy jakoś tak. Nigdy wcześniej nie byłem na wulkanie i chyba trochę inaczej sobie go wyobrażałem. Jako wielką górę z wielką dziurą na szczycie. A tutaj była i owszem góra, ale z wieloma kraterami pomiędzy którymi się chodziło.
Ale największa niespodzianka była jak zjechaliśmy z powrotem na parking. Patrzę i oczom nie wierzę. Przy moto stoi Jasiu – mój szef. Okazało się, że przyleciał na tydzień na Sycylię i robią objazdówkę autem po okolicach. Nie wiem jakie było prawdopodobieństwo spotkania się 3 tys. km od domu w miejscu obleganym przez turystów. Chwilę porozmawialiśmy i rozjechaliśmy się w różnych kierunkach. W końcu zobaczymy się za dwa tygodnie w pracy 😊
Teraz czas na kanion Alcantara – znowu. Do przejechania tylko 50 km. Parking dla moto – darmowy. Przebieramy się tylko w luźne ciuchy i w drogę. W sumie też ciężko opisać. Pionowe skały kanionu, dużo zieleni, na początku idzie się po jego szczycie aby później zejść na sam dół. Podobno latem gdy woda trochę opada można w specjalnych wypożyczonych kaloszach pójść dołem kanionu. Teraz woda miała za wysoki poziom i była cholernie zimna.
Dzisiaj chcemy jeszcze pojechać do miejscowości Castemola, która znajduje się nad Taorminą. Nawigacja na początku poprowadziła nas jakimiś dziwnymi skrótami, dziwne były dlatego, że w pewnym momencie skończył się asfalt, po jakimś czasie skończyła się droga a zastąpiła ja wydeptana przez pasterzy i owce ścieżka. Poddałem się 😊 Zawróciliśmy. Pojechaliśmy najpierw do Taorminy a potem przez kolejne poziomy tego miasteczka coraz wyżej i wyżej aż do Castemoli. Co można polecić na miejscu? Widok 😊 i bar Turrisi. Kolejna urokliwa miejscowość z ciasnymi uliczkami, które mają swój klimat. Bar znajduje się w samym centrum przy małym ryneczku. Jest to wąski budynek, który ma chyba ze 4 piętra. Polecam wejść na samą górę i rozgościć się dachy baru, z którego jest niesamowity widok. A z czego znany jest sam bar?
Może niekoniecznie z jedzenia, bo pizza była taka sobie, ale z jego wyposażenia. Wszędzie są fallusy, członki, penisy, wacki, prącia, gruchy, pały, drągale, kapucyny, fiuty, kutasy. No dobra poniosło mnie. Poręcze krzeseł, lampy, rzeźby, menu wszystko w kształcie męskiego przyrodzenia, gdzie nie spojrzysz widzisz fiuta.
Dzień skończyliśmy siedząc na tarasie na dachu sącząc kolejną butelkę winka 😊

18.05 – niedziela (Taormina - Syrakuzy)
3721-3847 km (126 km)

18.05

Dzisiaj mamy szybki przejazd to Syrakuz bez zbędnego zatrzymywania się po drodze. Sycylia, maj co jest do cholery – pada. Gdzieś po drodze musieliśmy ubierać ciuchy przeciwdeszczowe. Trochę masakra, bo było dosyć ciepło a padało. A ciuchy działają dosłownie jak mini sauna. W pierwszej kolejności podjechaliśmy pod Park Archeologiczny. Jak tylko zatrzymaliśmy się przed głównym wejściem od razu podeszła do nas pani policjant przerywając kierowanie ruchem z zapytaniem w czym może pomóc. Po prostu szok. Podpowiedziała gdzie zaparkować, gdzie iść, gdzie bilety. Oj żeby u nas tak było. Na terenie parku znajduje się teatr grecki i grób Archimedesa (tak gdzieś wyczytaliśmy). Przylega on do kamieniołomów z których pobierano materiał do budowy miasta. I w sumie kamieniołomy robią spore wrażenie. Jednym z ciekawszych miejsc było tzw. ucho Dionizosa bo podobno jak się stało u jego wejścia to było wszystko słychać co mówiło się wewnątrz. Może i było słychać, ale ucha to nie przypominało – a jak Cecylia stwierdziła bardziej to dupa Dionizosa 😊 Oczywiście grobu Archimedesa nie mogliśmy znaleźć.
Tuż przy wyjściu była knajpka z jedzeniem. No to czas teraz na lokalne przysmaki. Na pierwszy ogień poszło arancini. Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś podobnego. Są to kule ryżowe nadziewane w środku mięsem mielonym i groszkiem a smażone na głębokim oleju. Bardzo dobre i bardzo syte 😊 Na deserek skusiliśmy się na Cannoli. Jak się później okazało został on moim ulubionym deserem na całej wyprawie. Są ro rurki z chrupiącego ciasta nadziewane serem ricotta z pistacjami i kandyzowanymi owocami.
Ortiga jest to stare miasto Syrakuz, które znajduje się na wyspie. Nocleg mieliśmy jeszcze na kontynencie ale z balkonu widzieliśmy stare miasto a dojście spacerkiem zajmowało jakieś 10 minut. Kwatera znajdowała się w odnowionej kamienicy, było tam chyba z 5 pokoi (naprawdę sporych) ze wspólna kuchnią. Gospodarz dał nam mapkę starego miasta, zaznaczył na niej miejsca warte zobaczenia i trochę poopowiadał. Od razu udaliśmy się na zwiedzanie. A co można zobaczyć? Oczywiście ruiny starej świątyni (w tym przypadku Apollina), niesamowite fontanny i katedrę. Każde miasto ma taki sam zestaw w pakiecie. Poszwendaliśmy się trochę, zakupiliśmy winko na wieczór i wróciliśmy do kwatery się odświeżyć. Po skosztowaniu winka (było pyszne) stwierdziliśmy, że szkoda spać i wyruszyliśmy na zwiedzanie nocne. Prawie tą samą trasą co za dnia ale nocą wyglądało wszystko inaczej więc czuliśmy się tak jakbyśmy zwiedzali po raz pierwszy.
No ale czas iść spać bo następnego dnia mamy trochę do przejechania a po drodze kilka fajnych miejsc do zobaczenia.

19.05 – poniedziałek (Syrakuzy-Noto-Modica-Ragusa-Caltagirone-San Leone)
3847-4132 km (285 km)

19.05

Startujemy dosyć szybko. Ale już po 40 km mamy pierwszy punkt dzisiejszego zwiedzania – miasteczko Noto. Ciekawostką jest to, że w 1690 roku Noto zostało całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Nie odbudowano go w tym samym miejscu. Po prostu zostało na nowo zbudowane ok 12 km od poprzedniej lokalizacji. Drugą ciekawostką jest to, że w wyniku błędów konstrukcyjnych przy renowacji katedry w 1996 roku zawaliła się połowa kopuły, a odbudowano ją dopiero w 2006 roku. Przez środek miasteczka przechodzi ulica Via Caovur wzdłuż której znajduje się większość zabytków. No i mieliśmy jeszcze dodatkową atrakcję, Okazało się, że w 3 niedzielę maja w mieście odbywa się festiwal kwiatów. Więc spora część ulic jest przystrojona dosłownie obrazami ułożonym z kwiatów. W tym roku był temat związany z Rosją więc wszystkie motywy kojarzyły się z naszym wschodnim sąsiadem.
Kolejną miejscowością na naszej trasie była Modica. Miasto w podobnym stylu co poprzednie, place, katedra i kościoły. Ale nie to było naszym celem. CZEKOLADA. To jest rzecz, która nas tutaj przywiodła :) Miasto jest jednym z głównych ośrodków produkcji czekolady i jednym z najstarszych. Nam udało się znaleźć chyba jedną z najstarszych wytwórni założoną w 1880 roku. Czekolada wykonywana jest z czystego kakao, bez mleka, tłuszczów czy innych sztuczności. Nawet jak leży na słońcu przy 30 stopniach to pozostaje twarda. Wybór niesamowity. Oczywiście czekolady tylko gorzkie ale z przeróżnymi dodatkami typu: sól, morska, chili, wanilia i naprawdę wiele innych. Na ladzie stoją miseczki z których można się poczęstować – co mam powiedzieć, zaszalałem i skosztowałem każdej, no i oczywiście zakupiliśmy kilka tabliczek dla rodziny, żeby też skosztowała. Oprócz czekolady na miejscu jest mini cukiernia, mini bo dosłownie wykonują tylko kilka miejscowych przysmaków. Skusiliśmy się oczywiście na Cannoli i na jakieś ciastko, które poleciła nam sprzedawczyni. Będąc na Sycylii w sumie nie jestem w stanie zliczyć ile Cannoli zjadłem ale wiem jedno – to było najlepsze jakie jadłem w życiu.
Dalej jedziemy w kierunku Caltagirone. Ale już po 20 km widzimy jakąś ładną mieścinę która znajduje się na wzgórzu – Ragusa. Mamy czas – podjedziemy. Wjechaliśmy prawie na stare miasto. Przeszliśmy się główną ulicą, a że była pora obiadowa posililiśmy się w przydrożnym barze panino – czyli po prostu kanapki zrobionej z ciabatty i naszpikowanej salami, szynką i serem. Wszystko razem zgrillowane i podane na ciepło.
Caltagirone z kolei znane jest z ręcznie robionej i malowanej porcelany, a jeszcze bardziej ze schodów prowadzących do kościoła Santa Maria del Monte. Schodów jest 142 i każdy ozdobiony jest ręcznie malowanymi ceramicznymi płytkami a każda przedstawia coś innego.
Teraz tylko 120 km i jedziemy na dwa dni wypoczynku nad morze. Docieramy na miejsce późnym popołudniem. Na skrzyżowaniu jeszcze przed mieściną stoi duży stragan, przy którym widać zatrzymują się miejscowi. No więc i my się zatrzymujemy, w końcu trzeba coś kupić na kolację. Wszystkiego do wyboru do koloru więc przez następne dwa dni zaopatrywaliśmy się właśnie w tym miejscu. Co na nas zrobiło niesamowite wrażenie. Oliwki w zalewie z cytryn – smak niesamowity, do tego ricotta wyłowiona prosto z zalewy z wielkiej beczki sprzedawana w plastikowym pojemniku. To co u nas sprzedają w hipermarketach to nie jest ricotta – to jakaś podróbka 😊 A do tego wszystkiego wino w butelkach 1,5 litrowych , podobno z winnicy od sąsiada 😊
Tak udany dzień zakończyliśmy pałaszując te wszystkie rarytasy 😊 Kwatera rewelacja. Duże mieszkanie, wygodne łóżka, każdy pokój z łazienką i wspólna jadalnia. Oprócz nas była jeszcze jedna para. Właściciel, nowoczesny człowiek porozumiewał się z nami za pomocą tłumacza w komórce. Technika jest wszędzie. Dom znajdował się jakieś 100 metrów od plaży a plaża piaszczysta ciągnąca się przez parę kilometrów a na niej żywego ducha. Cała dla nas 😊

20-21.05 – wtorek/środa (zwiedzanie okolic)
4132-4269 km (137 km)

20-21.05

Dzisiaj pospaliśmy dłużej. Teraz obijamy się przez dwa dni. Zanim poszliśmy na plażę podjechaliśmy do sklepu kupić jakieś piwko i napoje. Wchodzimy do środka i jest kilka osób. W sklepie same napoje i alkohol wszystko na paletach. No to my 2 sztuki jednego, dwie drugiego. Po chwili podchodzi ktoś z obsługi i nawija po włosku. Pokiwaliśmy tylko głowami i poszliśmy do kasy. Przy kasie znowu coś tam po włosku a my, że nie kumamy. Facet machnął ręką i nas skasował. Byłem bardzo zdziwiony, że tak mało zapłaciliśmy. Chyba o połowę mniej np. za piwo niż w innych sklepach. Dopiero na drugi dzień jak przyjechaliśmy na zakupy to znalazł się ktoś kto trochę mówił po angielsku i nam wyjaśnił, że to nie sklep tylko hurtownia 😊 Ale byli na tyle mili że codziennie robiliśmy tam zakupy napojowo alkoholowe 😊 Teraz czas na plażę Nadal pusto i gorąco 😊 Tylko woda zimna. Ale po 3 godzinach wylegiwania się mieliśmy dosyć. Czas coś zwiedzić. Jedziemy do Agrigento (niecałe 4 km) no może nie do miasta, ale na jego przedmieścia gdzie znajduje się Dolina Świątyń. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze pod PANIFICIO czyli piekarnią. Zawsze najlepsze to proste. Kupiliśmy coś w rodzaju pizzy z bakłażanem, pomidorami i mozzarellą. Palce lizać.
Na miejscu motocykl stawiamy gdzieś pod płotem, przebieramy się w krótkie spodenki i ruszamy na zwiedzanie. Największą atrakcją jest Świątynia Zeusa, nam przypominała bardzo Świątynie na Akropolu w Atenach. Włóczyliśmy się chyba ze dwie godziny po tych wszystkich ruinach. Nasz gospodarz powiedział nam wcześniej, że w pobliżu są wulkany błotne, które strzelają na kilka metrów w górę błotem. No to pojechaliśmy. Przez łąki i pola, ale udało się znaleźć. Spory obszar pokryty błotem, takim zastygłym więc można było podejść bardzo blisko. A wulkany? Raczej małe wulkaniki, które rzeczywiście raz na jakiś czas plują błotem może na kilka centymetrów w górę. Wracając zatrzymaliśmy się ponownie przy straganie kupując na wieczór ricottę, oliwki i winko.
Następnego dnia scenariusz jest podobny, sklep, plaża a po południu zwiedzanie okolic. Teraz jedziemy do Scala dei Turchi tzw. Schody Turków. Podobno w dawnych czasach ukrywali się tutaj przed sztormami piraci tureccy. Wrażenie niesamowite. Biały wapienny klif, który wyrasta wprost z morza. Z jednej strony idąc plażą można swobodnie wejść na jedną z jego półek skalnych i sobie zrobić piknik. No i lepiej to zrobić już wieczorem bo za dnia jest gorąco jak cholera – nawet w maju. Następnym punktem zwiedzania była Punta Bianca. To też wapienne klify na których dodatkowo stoją ruiny jakieś posiadłości. Ale nie udało się podjechać na same klify. Dawno skończył się asfalt, zrobiło się trochę stromo i w pewnym momencie Cecylia musiała zejść z moto. Ale jedna osoba na oponach kostkowych powinna dać radę wjechać do samego końca.
Jako, że następnego dnia jedziemy na północ Sycylii, a tam nie wiemy jakie są ceny odwiedziliśmy na koniec dnia naszą ulubioną hurtownię i zakupiliśmy troszeczkę więcej procentów 😊 Już nawet pracownicy witali nas z uśmiechem 😊

22.05 – czwartek (San Leone-Caltabellotta-Corleone-San Vito Lo Capo)
2469-4489 km (220 km)

22.05

Dzisiaj jedziemy na północ. Po drodze chcemy koniecznie zobaczyć miejscowość Corleone. Niby do przejechania tylko 200 km, ale było dosyć ciepło a cała trasa szła po odkrytym terenie więc słońce mocno nam doskwierało. Gdzieś z daleka zobaczyliśmy potężną skałę dookoła której znajdowała się jakaś mieścina. Ale po podjechaniu na miejsce okazało się, że jest pora sjesty (ja się tam czułem jakby oni przez cały dzień mieli sjestę), wszystko było zamknięte więc ruszyliśmy szybko dalej. Po jakiejś godzinie dotarliśmy do Corleone. Szczerze? Nic szczególnego. Mieścina od czasów mafii bardzo się rozrosła i już wiedziałem dlaczego „Ojca Chrzestnego” kręcili w innym miejscu. Tutaj jak dla mnie już nie było klimatu typowej małej sycylijskiej wioski. No ale pamiątkowe zdjęcie z tablicą jest 😊 Dalej pojechaliśmy przez Castellammare del Golfo zatrzymując się na jego obrzeżach oczywiście na kawę i cannoli. Po przejeździe przez środek wyspy – wypalone łąki, sucho, pył, widoki na zalesione wzgórza, plaże i morze bardzo cieszyły oko.
Po dojechaniu na miejsce udaliśmy się na nocleg. Okazało się, że jest to biuro, które dopiero podaje namiar na kwaterę. I tu napotkaliśmy na barierę językową, ale na szczęście mowa ciała robi swoje. Kobieta nawija po włosku no to my po polsku. Mówimy, że nie rozumiemy to przez chwilę się zastanowiła i zaczęła od nowa trochę wolniej i dwa razy głośniej – ale nadal po włosku. Po chwili machnęła ręką pokazała samochód i domyśliłem się, że mamy jechać za nią. 
Kwatera przednia 😊 Duża jadalnia z kuchnią, sypialnia, łazienka i taras. Tylko na ulicy ciężko zaparkować. Są oznaczone wszędzie miejsca parkingowe. Niebieskie, żółte i białe. Niebieskie to dla tych co mają stały abonament, żółte można opłacić u policji, a białe darmowe – ale tych akurat w okolicy nie było. Stanąłem lekko przyklejony do żółtego 😊 Na to wychla się jakiś facet z okna i macha ręką że tak nie wolno i żebym przesunął motor w prawo. No dobra – niech mu będzie. Pcham, facet krzyczy stop i pokazuje OK. Podziękowałem. Spojrzałem potem z tarasu jak stoję. Centralnie na przejściu na pieszych – ale fakt, nie było żadnej linii 😊
Wieczorkiem oczywiście poszliśmy poszwendać się po miejscowości. No i od razu widać różnicę. Na południu było po prostu pusto, klimatycznie, małe sklepiki i kameralne knajpki. Tutaj centrum biznesu turystycznego. A kogo najwięcej - oczywiście Rosjan, oni są wszędzie. Przy głównym deptaku i ulicy knajpa na knajpie, przy każdej ktoś namawia na wejście do środka. Ogólnie miejscowość taka sobie. Turystów przyciąga plaża – podobno najładniejsza na Sycylii. My nawet z niej nie skorzystaliśmy bo przez kolejne dwa dni pogoda nie sprzyjała opalaniu.

23-24.05 – piątek/sobota (zwiedzanie okolic: Erice, Trapani i Rezerwat Cygana)
4489-4660 km (171 km)

23.05

Zamiast wylegiwania się na plaży było zwiedzanie okolic. Jakieś 40 km od San Leone znajdują się dwie ciekawe miejscowości Erice i Trapani. Erice to średniowieczne miasteczko położone na szycie ponad 700 metrowej góry. Można się do niego dostać drogą pokonując ciekawe serpentyny oraz kolejką linową, która ma swój początek na przedmieściach Trapani. Tym razem wybraliśmy kolejkę i było warto. Widoki po prostu niesamowite, zarówno z kolejki jak i już w samym mieście. Widać całe Trapani, morze, pobliskie wyspy i saliny, z których do dnia dzisiejszego wydobywa się sól. Miejscowość niesamowita, ma kształt trójkąta, pomimo tego, że znajduje się na skale dodatkowo w niektórych miejscach otoczona jest murami. Są zabytkowe kościoły, zamki, kawiarenki, knajpki a co najważniejsze – mało turystów. Chodzenie po tych ciasnych uliczkach zaglądając w zakamarki sklepów to czysta przyjemność. No i te widoki – po prostu zapierają dech w piersiach. Było widać San Vito Lo Capo gdzie mieliśmy kwaterę. Po zjechaniu z powrotem do motocykla podjechaliśmy do centrum Trapani i zrobiliśmy sobie spacerek z przerwą na kolejną pizzę  W jednym z kościołów trafiliśmy na wykonane naturalnej wielkości postacie przedstawiające kolejne stacje Drogi Krzyżowej. Powiem, że bardzo realnie to wyglądało.
Jako, że była jeszcze wczesna pora postanowiliśmy pojechać w kierunku salin, które widzieliśmy ze szczytów Erice. Okazało się, że cały teren plantacji soli jest rezerwatem. Co jakiś czas spotkać można spore stożki usypane z wydobytej soli, cały obszar wygląda jakby to były pola poprzecinane polnymi drogami i kamiennymi groblami. Tylko, że zamiast zboża były zalane wodą a poprzez jej odparowanie wytwarzana była sól. Jest też tam kilka wiatraków – młynów. Kilka z nich zostało odrestaurowanych, są w dobrym stanie i nawet działają. Po powrocie na kwaterę dzień zakończyliśmy jak zwykle: winko i frykasy zakupione w pobliskiej piekarni i targu warzywnym.

24.05

Kolejnego dnia pogoda nadal nas nie rozpieszczała a słońce było schowane za chmurami. Postanowiliśmy więc zobaczyć Rezerwat Zignaro. Znajduje się ok 15 km od San Vito Lo Capo. Przed samym wejściem jest parking gdzie spokojnie można zostawić motocykl. Pan w budce sprzedaje bilety i od razu wręcza mapkę z planem całego terenu. Na terenie rezerwatu jest kilka szlaków. Nie ma dróg, hoteli, jest tylko kilka domków, w których są zrobione mini muzea gdzie można zobaczyć jak żyli tutaj kiedyś ludzie. Naprawdę można się włóczyć godzinami po tym terenie. Jest olbrzymia grota, ale do zobaczenia tylko z zewnątrz, wejście do niej jest zamknięte. Co jakiś czas mija się niesamowite zatoczki i to one chyba wywarły na nas największe wrażenie. Przez chwilę wyszło słoneczko więc czym prędzej zeszliśmy stromą ścieżką do jednej z takich zatoczek. Osłonięta od wiatru, dokoła zieleń i turkusowa woda – czego można chcieć więcej 😊 Trzeba tylko pamiętać, żeby zabrać ze sobą buty, w których można wejść do wody. Cała plaża jest kamienista a i dno w zatoczce to kamienie. Zanim się spostrzegliśmy już czas było wracać. Ale podjechaliśmy jeszcze do miejscowości Timpone do knajpki Azzurra Macari na kolacyjkę. Lokal może nie jest położony nad samym morzem tylko bardziej w głębi wioski, ale widok z tarasu, na którym siedzieliśmy rekompensował ten mały minusik 😊 Skusiliśmy się na różne odmiany Spaghetti z owocami morza a do tego karafkę miejscowego wina. To było niesamowite 😊 Smak tych dań ze świeżych produktów jest nie do opisania.

25.05 – niedziela (San Vito Lo Capo-Monreale-Palermo)
4660-4770 km (110 km)

25.05

Dzisiaj jedziemy do Palermo. Po drodze zwiedzamy katedrę w Monreale. Jest wielka i naprawdę ładna. Minusem było, że w ten dzień akurat odbywały się jakieś uroczystości w środku i mogliśmy zwiedzić tylko jej część. W środku są wspaniałe mozaiki wykonane ze szczerego złota oraz ogromna mozaika przedstawiająca Chrystusa Pantokratora – bardzo podobna (prawie identyczna) jak ta, która znajduje się w meczecie w Istambule. Na tyłach katedry znajdują się krużganki bardzo ładne ozdobione kolumnami. Podobno nie ma dwóch identycznych a jest ich ponad 200. A skąd większość osób kojarzy to miejsce? Oczywiście z „Ojca Chrzestnego”. W trzeciej części słynna spowiedź Michaela Corleone odbyła się właśnie w tych krużgankach.
Na przedmieściach Palermo odwiedziliśmy jeszcze klasztor Kapucynów i znajdujące się pod nim katakumby. To było naprawdę dziwne. Znajdują się w nim mumie (około 8 tys. sztuk), zarówno osoby duchowne jak i świeckie. Najstarsza pochodzi z XVI w. a najmłodsza z lat 20 XX wieku. Część z nich stoi, część leży, a niektóre wiszą na ścianie. Są kobiety, mężczyźni, dzieci. Można rozróżnić po ubraniu księży, piratów, kupców. A to wszystko w odległości kilku centymetrów od zwiedzających.
Kwaterę mieliśmy w pobliżu katedry w Palermo. Ale musieliśmy się trochę naszukać zanim ją znaleźliśmy. Podjeżdżamy ciasną uliczką pod jakiś stary budynek, patrzymy adres się zgadza. Myślę: no nie będzie ciekawie. Obok bramy dzwonek. No i szok. W środku luksusy, marmury itp. Dogadałem się z gościem, żeby wstawić motocykl w podwórko, wjechałem zaparkowałem, a on wylatuje i krzyczy, żebym przestawił pod drugą ścianę, pytam czemu, a on, że tutaj często coś z okien wylatuje i że szkoda motocykla. Okazuje się, że dwie ściany podwórka należą do hotelu, a pozostałe chyba do prywatnych właścicieli. Jak się przyjrzałem w wielu nie było szyb a nawet pozostałości po nich. Niezłe jaja pomyślałem. Okazało się, że niby to centrum ale dzielnica lekko szemrana i trzeba uważać.

26.05 – poniedziałek (zwiedzanie Palermo i prom Palermo-Neapol)
4770 km (0 km)

Prom do Neapolu mamy dopiero o 21:00 więc mamy cały dzień na zwiedzanie Palermo czyli cały dzień dla odmiany na dwóch nogach. A Palermo jak kolejne miasteczko we Włoszech tylko trochę większe 😊 Stare, z klimatem, można włóczyć się godzinami po jego uliczkach. Z obowiązkowych punktów należy zobaczyć katedrę. Mieszkaliśmy dosłownie kilka metrów od niej więc za każdy razem koło niej przechodziliśmy. Fontanna Pretoria czyli fontanna wstydu. Naprawdę spora, w kształcie koła z wieloma rzeźbami – wszystkie gołe – stąd ten wstyd 😊 No i Teatr Massimo. Kolejna ciekawostka dla wielbicieli „Ojca Chrzestnego”. To na jego schodach próbowano zabić Corleone a oberwała jego córka.
I tak po chodzeniu po zakamarkach Palermo zszedł nam cały dzień. Ok 18:00 zameldowaliśmy się w porcie bo o 21:00 mieliśmy prom do Neapolu. Wszystko dobrze zorganizowane, jedyne co się zdziwiłem, że nie przymocowali motocykla żadnymi pasami ale obsługa mnie uspokoiła, że noc będzie spokojna i nie będzie żadnych fal. Mieliśmy wykupione tylko fotele lotnicze. Okazało się, że na promie jest pusto i mieliśmy do dyspozycji dwa rzędy foteli ze stolikiem pośrodku więc czuliśmy się jak w apartamentach.

27-28.05 – wtorek-środa (Wezuwiusz, Pompeje, półwysep Amalfia, Neapol)
4770-5051 km (281 km)

27.05

Do Neapolu dopłynęliśmy ok 7 rano. Najpierw jedziemy na nocleg. Okazało się, że jest na obrzeżach miasta. Ładny 3 piętrowy hotelik. Wchodzimy do środka, mówimy, że mam rezerwację. Facet trochę zdziwiony. Daje nam pokój na ostatnim piętrze, prosi, żebyśmy motocykl schowali do garażu podziemnego – myślę co tu jest grane? Nagle Cecylia do mnie mówi „Jacek to chyba burdel, tutaj jest cennik z cenami za pokoje za godziny” (ore matrimoniale). I rzeczywiście, okazało się, że mamy nocleg no może nie w burdelu, ale w domu schadzek. Wieczorami staliśmy sobie na tarasie i normalnie jak w telenoweli włoskiej. Co jakiś czas podjeżdżało zarąbiste auto: od Porsche, Ferrari po Maserati. I widok zawsze podobny, facet między 50 a 70 lat, zadbany, bardzo elegancki, w markowych ciuchach. A przy nim laska jak z Playboya, jedna seksowniejsza od drugiej (mam tylko nadzieję, że pełnoletnie hihi).
Jak tylko się rozpakowaliśmy wzięliśmy szybki prysznic i w trasę. Na pierwszy plan kolejny wulkan – Wezuwiusz. Jedziemy na moto najwyżej jak się da a potem z buta dalej pod górkę. Jest całkowicie inny niż Etna. Etna to olbrzymi teren i naprawdę sporo kraterów i kolorów i trochę jak na księżycu o ile to dobre porównanie. Tutaj jest duża góra z jedną wielką dziurą na szczycie. 
Dalej ruszamy w stronę Pompei. Chcemy zobaczyć co zniszczył kiedyś Wezuwiusz. No i rzeczywiście robi to wrażenie. To musiało być duże, piękne i nowoczesne miasto. Spędziliśmy tam chyba ze 3 godziny i sądzę, że nie obeszliśmy wszystkiego. Czasami ciężko było też zobaczyć coś w spokoju bo w tym miejscu turystów jest po prostu cała masa.
Jako, że mamy jeszcze czas postanawiamy objechać półwysep Amalfia. Tą trasę polecam każdemu. Trzeba poświęcić na nią trochę więcej czasu niż pokazuje nawigacja. Bardzo wąska droga, a kręta jak cholera. Cecylia oczywiście podziwiała widoki a ja skupiłem się na jeździe. Z jednej strony skarpa a z drugiej przepaść a na dole już tylko woda. Niesamowicie położone domki i prawie przy każdej posiadłości pnącza winogron, albo krzaki cytryn w domowym ogródku tak jak u nas marchewka 😊. Szkoda tylko, że przeznaczyliśmy na objechanie półwyspu tylko popołudnie i nie mieliśmy czasu nacieszyć się mieścinami, które napotykaliśmy na trasie. Wracać musieliśmy przez środek półwyspu bo zaczął zapadać zmrok a nie do końca uśmiechała mi się jazda przez Neapol po zmroku.
Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Neapolu. Ktoś kto wymyślił powiedzenie „zobaczyć Neapol i umrzeć” grubo przesadził. Jest kilka miejsc które warto zobaczyć. Szczególnie polecam wdrapać się w okolice Castel S.Elmo. Spod jego stóp roztacza się niesamowity widok na Neapol i Wezuwiusz. Pięknie są też położone dwa zamki dell’Ovo oraz Nuevo bo praktycznie nad samą wodą. Legenda głosi, że właśnie w Neapolu wymyślono pizzę i do tej pory istnieje lokal, w której nadal jest serwowana. Właściciel tego lokalu wykłada nawet w neapolitańskiej szkole pizzy (nie wiedziałem, że istnieje coś takiego). Nam jednak nie udało się jej znaleźć i posililiśmy się w jednej z nieskończonej ilości pizzerii, w której była kolejka Włochów – znaczy na pewno będzie dobra. I tak to zleciał nam cały dzień. Wieczór jak zazwyczaj skończyliśmy z butelką wina.

29.05 – czwartek (Neapol-Monte Casino-Asyż-Bastia Umbra)
5051-5451 km (400 km)

29.05

Dzisiaj ruszamy wcześnie rano. Mamy do przejechania około 400 km na nocleg w okolicach Asyżu a po drodze chcemy jeszcze odwiedzić Monte Casino. Jechaliśmy oczywiście jakimiś bocznymi drogami, ale w pewnym momencie w jakiejś mieścinie nawigacja nam zgłupiała i Hołowczyc przestał współpracować. Stanąłem na poboczu i wyciągnąłem mapkę papierową. Nie minęło może z 5 minut zatrzymuje się przy nas auto wyskakuje gościu i coś nawija po włosku. My, że „Non capisto”. Na to on leci do auta wyciąga kurtę motocyklową, tłumaczy do jakiego klubu należy, już facebooka odpala i zaprasza nas na stronkę, ale pyta też gdzie chcemy jechać, pokazuję mu na mapie, a on łamaną angielszczyzną, że nas wyprowadzi i mamy jechać za nim. Facet jechał przed nami jakieś 30 km, doprowadził nas kawałek za miasto do skrzyżowania i wytłumaczył jak mamy dalej jechać żeby się nie zgubić. Dosyć sprawnie dojechaliśmy do Monte Casino. Kiedyś słyszałem ostrzeżenia, żeby uważać bo podjazd jest stromy z wieloma zakrętami, ale prawdę mówiąc zwykła szeroka droga prowadząca pod sam klasztor. Może dla nas była zwykła bo po 10 dniach na Sycylii wydawała nam się banalna. 
Na mnie większe wrażenie od klasztoru zrobił cmentarz, który jest trochę poniżej. Białe nagrobki polskich żołnierzy a na nich czerwone tulipany. A po środku grób Władysława Andersa, który po śmierci chciał być pochowany ze swoimi żołnierzami właśnie na Monte Casino.
Do Asyżu mamy teraz jakieś 260 km. Wcześniej chcemy się zameldować na noclegu żeby przebrać się w ciuchy cywilne i spokojnie podjechać na zwiedzanie miasta i katedry. Po drodze zatrzymujemy się w przy jeżdżącej jadłodajni na porchette, czyli dosyć sporą bułę z mięsem ze świni. Ale nie gotową tylko taką hand made, facet przy nas odcinał kawałki świniaka i pakował do buły, a nawet jak już jedliśmy to co jakiś czas odcinał jakiś kawałek i nas częstował prosto z noża.
Na nocleg w miejscowości Bastia Umbra dojechaliśmy dosyć wcześnie więc mieliśmy całe popołudnie na Asyż. Szybki prysznic, zwykłe ciuchy, kask i na Suzi a do przejechania tylko 10 km. Zaparkowaliśmy przed bramą wzdłuż murów i ruszyliśmy na zwiedzanie. 
Całe miasto położone jest na wzgórzu i widać je już z daleka. Dopiero później po przeczytaniu przewodnika dowiedzieliśmy się, że w 1997 roku rejon nawiedziło silne trzęsienie ziemi i sporo zabytków zostało uszkodzonych, w tym bazylika. Nam było dane podziwiać Asyż w pełnej okazałości. Bazylika piękna, duża ale skromna zarazem. Miasteczko nie jest za duże wiec zwiedzanie poszło nam sprawnie.
Na koniec nie mogliśmy jednak sobie odmówić przyjemności przejechania się wąskimi uliczkami na Suzi. Polecam każdemu, uliczki szerokości samochodu, w większości jednokierunkowe, a niektóre przejazdy dwukierunkowe sterowane światłami. Wieczór zakończyliśmy winkiem w ogrodzie przed naszą kwaterą.

30.05-01.06 – piątek-niedziela (Bastia Umbria-Kranjska Góra-Bytom-Gdańsk)
555-831-556 km (7 393 km)

30.05

Aż nie chcę się pisać bo trzeba by było zacząć „trzeba dzisiaj zacząć powrót”. Przeznaczyliśmy na to trzy dni. Pierwszy spokojny tylko ok 500 km. Nocleg w Słowenii w Kranjska Góra prawie na granicy z Włochami i Austrią. Typowy narciarski kurort z mnóstwem wyciągów. Dojazd przez przełęcze z niesamowitymi widokami na góry. Nocleg mieliśmy w hostelu za 20 EUR za parę. Dojeżdżamy, a na miejscu kartka – nieczynne proszę zgłosić się do hotelu obok. Na początku mały wkurw bo gdzie spać. Okazało się, że hostel w remoncie i nie zdążyli skończyć i w zamian dostaliśmy apartament w hotelu obok. Salon sypialnia, olbrzymia kuchnia i łazienka. Szkoda, że tak przez tydzień by nie można było pomieszkać. Wyskoczyliśmy później na wioskę coś zjeść, a potem szybko spać bo jeszcze dwa dni powrotu. Tutaj nie ma się już co rozpisywać ponad 800 km do Bytomia a w ostatni dzień ponad 500 do Gdańska. To były po raz kolejny udane 3 tygodnie wakacji.
Małe podsumowanie:

Dni: 23
Dystans: 7 393 km
Łączny koszt: ok. 11 273 PLN

Paliwo: średnie spalanie: 5,02 lit/100km = 372 lit = ok. 2547 PLN

Noclegi: ok. 2 914 PLN
Brno (Czechy) 1 noc: 20 EUR = 83 PLN
Monastier di Treviso (Włochy) 1 noc (ze śniadaniem): 25 EUR = 103,75 PLN
Chiusi (Włochy) 1 noc: 25 EUR = 103,75
Rzym (Włochy) 2 noce: 44 EUR = 182,60
Taormina (Sycylia) 3 noce (ze śniadaniami): 100 EUR = 415 PLN
Syrakuzy (Sycylia) 1 noc (ze śniadaniami): 44 EUR = 182,60 PLN
San Leone (Sycylia) 3 noce (ze śniadaniami): 120 EUR = 498 PLN
San Vito Lo Capo (Sycylia) 3 noce: 93 EUR = 385,95 PLN
Palermo (Sycylia) 1 noc (ze śniadaniem): 40 EUR = 166 PLN
Qualiano (Neapol) 2 noce: 60 EUR = 249 PLN
Asyż (Włochy) 1 noc (ze śniadaniem): 50 EUR = 207,50 PLN
Kranjska Gora (Słowenia) 1 noc (ze śniadaniami): 38 EUR = 157,70
Bytom (Polska) 1 noc (ze śniadaniami): 179 PLN

Inne wydatki:
autostrada Polska w obie strony: 60 PLN
autostrada Austria w obie strony: 9,6 EUR = 39,84 PLN
autostrada Włochy: 14,40 EUR = 59,76 PLN
prom Sycylia: 16 EUR = 66,40

zwiedzanie: ok. 1 004,30 PLN
Etna: 120 EUR = 498 PLN
Wąwóz Alcantara: 18 EUR = 74,70 PLN
Agrygento: 20 = 83 PLN
Erice (wiazd kolejką): 18 EUR = 74,70 PLN
Rezerwat: 6 EUR = 24,90 PLN
Katedra Monreale: 12 EUR = 49,80 PLN
Katakumby: 6 EUR = 24,90 PLN
Wezuwiusz: 20 EUR = 83 PLN
Pompeje: 22 EUR = 91,30 PLN

ubezpieczenie od wypadku: 239,20 PLN
jedzenie z Polski: 125 PLN
samolot Gdańsk - Rzym: 133,2PLN
prom Palermo - Neapol: 620 PLN

Czyli na jedzenie, pamiątki, alkohol i inne pierdoły poszło: 3 465 PLN