Tytułem wstępu dodam, że już w zeszłym roku postanowiliśmy, że kolejnym naszym celem będzie Grecja. Udało nam się kupić tani bilet na przelot do Aten dla Cecylii, więc tak jak w poprzednim roku wyjechałem 4 dni wcześniej. Ruszyłem ok. 17 i dosyć szybko dotarłem w okolice Tuszyna gdzie poszukałem noclegu. Kolejne 2 dni to była bardzo nudna trasa w większości autostradami przez Słowację, Węgry i Serbię. Na nocleg zatrzymałem się w miejscowości Palić w Serbii jakieś 20 km od granicy z Węgrami (zrobione 794 km). Mała, ładna miejscowość i jak później się dowiedziałem uzdrowisko z ładnym parkiem, jeziorem i przystanią jachtową
Rano szybkie śniadanie i wyjazd ok. 6. Musiałem dojechać do Macedonii a nie wiedziałem ile czasu mi zajmie przekraczanie granic. Jazda przez Serbię po prostu nudna. Sam Belgrad o dziwo przejechałem bez żadnych kłopotów i dosyć szybko (a ile to się naczytałem o korkach). Dopiero przez ostatnie 100km droga prowadziła przez góry i przełęcze, ale z dwóch pasów zrobił się jeden. Na szczęście ruch był bardzo mały i nawet tego nie odczułem. Na granicy Serbsko-Macedońskiej celnik tylko rzucił okiem na tablicę rejestracyjną i machnął żeby jechać dalej. Zrobiłem sobie krótki odpoczynek i wyłączyłem w nawigacji drogi płatne i autostrady. Poczułem, że teraz dopiero zacznie się prawdziwy urlop. Ostatnie 200 km tego dnia pokonałem lokalnymi dróżkami. Dobre trasy, piękne widoki, mały ruch i dosyć tanio. Ok. 18 zameldowałem się w Bitola (tego dnia zrobiłem 817 km). Miałem zarezerwowany nocleg ale mój GPS nie mógł go namierzyć. Szybki telefon do hotelu, gdzie zostałem nakierowany na wieżę zegarową pośrodku skweru a pod nią już czekał ktoś z obsługi, który dorowadził mnie pod sam hostel. Szybki prysznic i na miasto coś zjeść. Płatność w knajpie tylko w miejscowej walucie więc znalazłem kantor, ale nie miałem pojęcia jaki jest przelicznik. Wymieniłem 10 EUR, zjadłem porządny obiadek (z 2 piwkami) a kasy jeszcze starczyło na drogę powrotną na opłaty za autostrady. Czwartek to już były typowo greckie klimaty. Granicę przekroczyłem na jakimś lokalnym przejściu ok. 8 rano. Na bramkach nikogo, nawet celników. Po 5 minutach stania użyłem klaksonu, po kolejnych 5 w drzwiach pojawił się zaspany celnik, spojrzał na mnie i machnął ręką żebym jechał dalej i zamknął za sobą drzwi. Przejazd jak dla mnie był niesamowity (w końcu pierwszy w ciepłych krajach na dwóch kółkach). Przełęcze powyżej tysiąca metrów i pełno winkli, małe wioski, których nie ma na mapie. Jak tankowałem na malutkiej stacji benzynowej, gdzie sobie zrobiłem krótki odpoczynek i zacząłem studiować mapę, właściciel od razu poczęstował mnie kawą (taka wielkości naparstka, po której zaczyna serce kołatać a człowiek wchodzi na wysokie obroty) a potem pomógł mi zlokalizować miejsce gdzie jestem – na mapie go nie było.
Po drodze zboczyłem kilka km z zaplanowanej trasy i podjechałem zobaczyć Termopile, miejsce słynnej bitwy znane co niektórym z filmu „300” a innym oczywiście z historii. I znowu – sama jazda przez góry niesamowita. A na miejscu? Duży pomnik, duży posąg (Leonidasa – dowódcy Spartan), co jakieś 8-10 minut podjeżdżające autokary z których wysypywał się tłum, robił fotki, ładował się z powrotem do autokaru i odjeżdżał. Jedząc kanapeczkę i popijając wodę (trwało to jakieś 20 minut) obejrzałem, oprócz Leonidasa, 6 wycieczek.
Tego dnia po zrobieniu 584 km zameldowałem się w Atenach. Byłem bardzo zaskoczony samą jazdą po stolicy Grecji. Zero problemów, rozsuwające się na boki samochody, żeby dwa kółka mogły przejechać. I znowu nastąpiła przyśpieszona nauka jazdy. Podwójna ciągła i znak stopu – to tylko sugestia. Nie należy się aż tak przejmować. Po kilku pierwszych skrzyżowaniach, jadąc przepisowo i zatrzymując się grzecznie na stopie dostałem kilka ostrzegawczych klaksonów żebym ruchu nie tamował. Z podwójną ciągłą było podobnie, jadę grzecznie za samochodem oczywiście trzymając się środka drogi i szukając miejsca gdzie linia się skończy szykowałem się do skoku. Ale jak mnie wyprzedził szósty skuter jadący dosłownie pod prąd miarka się przebrała. Przyjąłem zasadę miejscowych, dojazd do skrzyżowania, lekkie przyhamowanie, klakson i jazda. Szybkie zakupy w sklepie (artykuły pierwszej potrzeby czyli chleb i piwo), jedzonko i spać. Jutro przylatuje Cecylia i zacznie się latanie po zabytkach.
Dzisiaj trochę pospałem. Szybkie śniadanie w hotelu (nawet dobre, ale taki standard europejski). Na lotnisko mam jakieś 30 km. Temperatura 280C. Krótkie spodenki, T-shirt i jazda. Lotnisko spore a wyjścia na dwóch poziomach. Dobrze, że istnieją komórki bo ciężko by było się znaleźć. Nawet udało mi się zrobić zdjęcie lądującego samolotu z Cecylią na pokładzie Jako, że była akurat pora obiadowa (przynajmniej w Polsce, potem się okazało, że w Grecji jest inaczej) wracając z lotniska zatrzymaliśmy się w małej miejscowej knajpce. Zamówiliśmy coś w rodzaju gyrosa (1,8 EUR). Świeże pieczywko, w środku pełno surówki i mięsa i jeszcze do środka wciśnięte frytki (takie z ziemniaka prawdziwego a nie z paczki). Porcja taka, że Cecylia nie była w stanie zjeść całości. Najedzeni postanowiliśmy, że podjedziemy na punkt widokowy Lykavitos skąd widać większość Aten. Podjazd jest kręty i nawet trochę stromy, ciasnymi uliczkami przez jedną z dzielnic. A na samym końcu już na piechotę trzeba pokonać jeszcze sporo schodów i uwierzcie mi, że w takim upale to jest wyzwanie. Widok rzeczywiście niesamowity.
Dwa kolejne dni upłynęły nam na zwiedzaniu. Pierwszy dzień chcieliśmy przeznaczyć na włóczenie się bez celu. Jednak już przy zabytkowej Agorze okazało się, że w sobotę (nie wiem czy we wszystkie) wstęp prawie wszędzie jest za damo. Więc w 100% to wykorzystaliśmy. Jedyną opłatą którą uiściliśmy była za zwiedzanie Stadionu Olimpijskiego. Na pierwszy rzut poszła wspomniana wcześniej Agora, następnie Akropol (cały obstawiony rusztowaniami), muzeum Akropolu i inne ruiny, które podobno warto zobaczyć. Jako, że my nie należymy do koneserów sztuki a tym bardziej gruzów zwiedzanie szło nam bardzo sprawnie.
Spore wrażenie zrobił na nas Stadion Olimpijski, który jest odrestaurowany. Na jego terenie znajduje się mini muzeum, w którym prezentowane są plakaty i znicze z olimpiad od 1896 roku. Widok niesamowity, tyle historii sportowej (fakt, że tylko w postaci plakatów) w jednym miejscu.
Wracając do hotelu wstąpiliśmy na targ po coś do jedzenia na wieczór. Feta, oliwki, warzywa. Wszystkiego dowoli. Ceny zadowalające więc na balkonie hotelowym wcinaliśmy własnoręcznie przygotowaną sałatkę grecką w ilości trzy razy większej niż w knajpie i jakieś 4 razy tańszej. Do tego oczywiście wino i piwko.
Niedzielę poświęciliśmy na obijanie się :) Spacerek przez dzielnicę Plaka, postoje na kawkę czy piwko. Trafiliśmy też na paradę, która świętowała zjednoczenie wysp z Grecją. A pod Pałacem Królewskim czekała nas niespodzianka w postaci honorowej zmiany warty. Było na co popatrzeć.
Same Ateny nas rozczarowały. Warto zobaczyć Akropol, trochę innych kupek kamieni, przejść się po dzielnicy Plaka i wypić tam kawę mrożoną w jednej z wielu knajpek. Najbardziej zdziwieni byliśmy brudem jaki tam panuje. Obok ulicy z najdroższymi sklepami ulica, która wygląda jak slumsy z rozwalającymi się budynkami, a niektóre były nawet spalone. Równie zaskakująca była ulica z żyrandolami – dosłownie, pomiędzy budynkami przeciągnięte kable, a na nich mnóstwo żyrandoli, we wszystkich możliwych kształtach i kolorach.
Czas opuścić Ateny. Upał jest od samego rana, więc postanawiamy jechać w zwykłych ciuchach, oj i to był bardzo dobry pomysł. Na trasie jakieś 30 stopni a nas chłodził rześki wiaterek od morza. Dzisiaj zamierzaliśmy zameldować na kwaterze w miejscowości Tolo i tam poleniuchować dwa dni. Oczywiście po drodze zaplanowaliśmy jeszcze zwiedzanie. W końcu nie może być pustych przelotów. Na pierwszy strzał poszedł Kanał Koryncki. No nie powiem, robi wrażenie. Przy samym moście spory parking i autokary, na moście oczywiście pełno ludzi. Ale w oddali za mostem kolejowym jest jeszcze jeden most. Stary i nieużywany. Pomyślałem tam będzie bardziej kameralnie. Dojazd prosty, trochę trzeba było przejechać przez winnicę, w pewnym momencie po szutrze bo asfalt się skończył. Ale udało się. Na sam most nie odważyłem się wjechać bo jak weszliśmy na niego to wydawało mi się że stalowe blachy którymi był wyłożony zaczęły się ruszać. Widok z mostu niesamowity, kanał robi wrażenie. Bo obu stronach są bunkry chyba z II Wojny Światowej.
Teraz czas na Korynt. Duża kupa kamieni. Znaleźliśmy knajpkę z tarasem który wychodził na teren objęty zwiedzaniem. Odpoczywając i popijając zimną kawę Frappe doszliśmy do wniosku, że stąd jest cudowny widok i wcale nie trzeba płacić za wejście W oddali widzieliśmy jakąś górę na której było widać pozostałości jakiejś fortecy czy zamku. Nie ukrywam, że to nas bardziej zainteresowało. Drogę na górę łatwo znaleźliśmy, sporo zakrętów i pięknych widoków. Ale od parkingu już na piechotę. Z dołu nie wyglądało, że tam jest tak stromo. Na szczycie są pozostałości murów obronnych twierdzy. Już po powrocie do domu przeczytałem, że w starożytności wzgórze było akropolem położonego u jej stóp Koryntu i znajdowała się tu słynna, znana w całym greckim świecie świątynia Afrodyty, w której miały miejsce praktyki sakralnej prostytucji.
Ostatnim punktem dzisiejszego zwiedzania były Mykeny. I właśnie w tej miejscowości popełniliśmy największy błąd związany z jedzeniem. Wybraliśmy ładna knajpkę przy drodze. Szybko, mało i drogo. To nie był grecki smak, tylko makro turystyka. Gyrosem się bardziej najadłem niż zamówionym tutaj obiadem. Bardziej wkurzeni niż najedzeni ruszyliśmy na zwiedzanie Myken. Podjechaliśmy do kolejnej kupki kamieni, stwierdziliśmy, że poprzednie były podobne, zrobiliśmy zdjęcie zza płotu, a za oszczędzone pieniądze za wejście zrobiliśmy sobie wieczorkiem ucztę.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy na kwaterę. Było tak gorąco, że po prostu lało się z nas. Hotelik położony na samym brzegu morza z restauracją na plaży. Szybki prysznic i rekonesans po okolicy. Za zaoszczędzone pieniądze z Myken nakupiliśmy warzyw, fety, oliwek i miejscowego wina sprzedawanego w butlach 1,5 litrowych. Jedzenia starczyło na dwa dni, wina zabrakło jeszcze tego samego wieczora :)
W sklepie obsługa tylko po grecku więc trzeba było na migi. Poprosiliśmy fetę a kobietka otworzyła 5 beczek i z każdej dała po kawałku na spróbowanie. Poprosiliśmy oliwki, a tu jeszcze większy wybór. Spróbowaliśmy wszystkich :) Smaki niesamowite. Jeszcze trzeba było kupić coś na deser. Znaleźliśmy malutką piekarnię, a w niej dziadka w wieku 70+. Poprosiliśmy 2 baklawy. Dobrze, że mieliśmy dużo czasu, bo Dziadek miał chyba na imię Maniana :). Składanie kartonika, nakładanie ciastek trwało wieki. Kartonik w jednym rogu a ciastka w drugim. Pierwsze ciastko nałożył na łopatkę i ze stoickim spokojem przeszedł się przez cała piekarnię do kartonika. Potem tak samo z drugim. I kolejne przejście – teraz po to żeby odłożyć łopatkę na miejsce, i znowu po kartonik żeby go zanieść do kasy i powrót po siateczkę. Jak przyszło do płacenia to znowu wycieczka w poszukiwaniu długopisu żeby na karteczce napisać nam kwotę. Ale czekanie było warte smaku tego ciastka. Miód, cynamon, pomarańcza, jakieś bakalie w środku a to wszystko zalane w słodkim syropie.
Spało się super. Na początku zamierzaliśmy przy otwartych drzwiach na taras. Ale morze było tak blisko, że szum fal nie dawał nam zasnąć i trzeba było szczelnie zamknąć drzwi. Ok. 9 zeszliśmy na śniadanie. A tutaj niespodzianka. Nikogo nie ma i nie ma jedzenia. Już po chwili okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi w hoteliku, a miła pani tylko czekała aż zejdziemy. Za chwilę na stole pojawiły się omlety prosto z patelni, jakaś wędlina i serek, świeżutkie pieczywo, ciasto, soki i kawa. Jeść śniadanko w takim miejscu to przyjemność. Część stolików znajdowała się już na plaży więc jak zamawialiśmy piwko to obsługa nie miała zbyt daleko.
Ranek przeznaczyliśmy na wylegiwanie się na plaży i kąpiele a na lunch przygotowaliśmy sobie sałatkę grecką :) Po południu pojechaliśmy do Epidavros, gdzie znajduje się jeden z największych starożytnych teatrów. Ciekawostką jest to, że do dzisiaj odbywają się na nim przedstawienia. Obiekt ma niesamowitą akustykę. Siedząc w najwyższym rzędzie słyszy się dźwięk spadającej monety upuszczonej dokładnie pośrodku sceny. Przez chwilę kusiło mnie by sprawdzić czy inne „naturalne” odgłosy słychać równie dobrze :).
Jako, że była wczesna godzina, szybki rzut oka na mapę i postanowiliśmy, że przejedziemy się w około półwyspu. Trasa prowadziła klifami nad samym morzem. Takie widoki, że nie można się napatrzeć (to zdanie chyba bardzo często będzie się powtarzało w tej relacji). Ok. 17 dojechaliśmy do małej wioski rybackiej Galatas. Chcieliśmy znaleźć jakąś tawernę, żeby coś zjeść. Ale wszędzie słyszeliśmy: „O tej porze? Tutaj wszystko się otwiera dopiero ok. 19”. I tak było to fajne miejsce bo z brzegu widać jak na wyciągnięcie ręki miejscowość Poros, która jest na wyspie.
Pozostała część półwyspu, który okrążaliśmy była typowo grecka. Tu już nie było turystów i wszyscy nas obserwowali z uwagą. Z powrotem nawigacja poprowadziła nas przez góry i zrobiło się trochę chłodno a my byliśmy w krótkich spodenkach (wiem, że nie powinno się tak jeździć). Wieczorkiem byliśmy znowu na kwaterze. Kolacyjka na tarasie z pięknym widokiem na wyspę na której jak później się dowiedzieliśmy jest tylko kościółek. A w nocy całość jest pięknie oświetlona. Dodam, że nikt tam nie mieszka.
Kolejny bardzo lekki dzień. Do 14 plaża i kąpiele. Popołudniem postanowiliśmy pojechać do pobliskiego Nafplio. Ładna turystyczna miejscowość. Niezliczona ilość knajpek, pięknie zadbanych uliczek a nad miastem góruje twierdza, a na wysepce zbudowany jest zamek obronny. Tutaj czas wolno płynie. Długo chodziliśmy ciasnymi uliczkami gdzie prawie na każdej znajduje się kawiarnia lub tawerna. Widoki niesamowite, zarówno z dołu na twierdzę jak i z twierdzy na miasteczko. Na koniec postanowiliśmy podjechać pod fortecę zrobić kilka fotek z Suzi. Było bardzo ciepło więc kaski zostały w kufrze. W pewnym momencie stanęła koło nas policja. A my bez kasków, po 2 piwkach i z uśmiechem na twarzy ich pozdrawiamy a oni nas. Masz to w Polsce ? hihi Po zwiedzeniu miasteczka, poobijaniu się po ulicach i knajpkach, trzeba było jednak wracać. W końcu musimy się spakować, ponieważ juro czeka nas dłuższy przejazd.
Dzisiaj była szybka pobudka i śniadanko. Wyjechaliśmy gdzieś o 8 rano ubrani w ciuszki cywilne (było już powyżej 20 stopni). Tylko zapomniałem sprawdzić, którędy dokładnie jedziemy. Już po godzinie, gdy wjeżdżaliśmy na wysokość 1400 m n.p.m. byliśmy ubrani w pełny rynsztunek a temperatura spadła poniżej 10 stopni. Dotarliśmy do Olimpii. Zwiedzanie było ciężkie bo w ciuchach motocyklowych a po zjechaniu z gór znowu zrobiło się dosyć ciepło. Myśleliśmy, że to miejsce zrobi na nas większe wrażenie. Duży teren, dużo dużych kamieni, a sam stadion po prostu mnie rozczarował Nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego. Wiem, że to tutaj odbyły się pierwsze igrzyska ale…. No właśnie ale. Odrestaurowany stadion w Atenach wywarł na mnie duże wrażenie, może dlatego tym byłem zawiedziony. Po zakończonym zwiedzaniu czas poszukać czegoś do jedzenia. Knajpeczki przy głównym deptaku obsadzone turystami a patrząc na talerze nie wiedziałem nic godnego zainteresowania. Podjechaliśmy w jakąś boczną dzielnicę. Wybraliśmy knajpkę, gdzie siedzieli miejscowi. I to był strzał w dziesiątkę. Duża porcja, mięsko palce lizać, warzywa, frytki i pita z grilla.
Ruszyliśmy dalej w kierunku Rio na most łączący Peloponez z częścią kontynentalną. Niesamowity jest dojazd. Mija się Patre, przejeżdża się tunele wydrążone w skałach i nagle ukazuje się naprawdę wielki most. Oj, robi wrażenie! Zarówno na jednym i drugim brzegu można zjechać pod niego i zrobić sobie sesję.
Ostatnie 100 km do Delf jechało się ciężko. Trasa biegła nad samą zatoką, widoki niezłe ale wiał mocny wiatr, więc bardziej się skupiałem na trzymaniu motocykla niż na podziwianiu okolicy. Wjazd do samych Delf też był bardzo ciekawy. Przez 15 km wjechaliśmy z poziomu 0 na 600 metrów. Szybko znaleźliśmy kwaterę i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Jak się okazało Delfy to malutka mieścina z samymi knajpkami, a sklepy nie są tak dobrze zaopatrzone i ceny dosyć wysokie. Kolejna miejscowość nastawiona bardzo na turystów. Za to widok z balkonu mieliśmy na góry i morze :)
Tym razem przedpołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie, a nie na plażę jak zazwyczaj. Delfy mogę polecić z czystym sumieniem. Może to następna kupka kamieni ale za to jak położona. W górach, na zboczu z widokiem na szczyty. Aż chciało się chodzić, oglądać i podziwiać widoki – może też dlatego, że byliśmy w zwykłych ciuchach. Na miejscu jest też muzeum. I mała niespodzianka – jedyne miejsce gdzie nie pozwolono fotografować się razem z eksponatami. Ciekawe w sumie czemu. Ale i z tym sobie poradziliśmy jak widać na niektórych zdjęciach. Mi osobiście podobała się kolekcja hełmów, a każdy z nich był dopasowany do anatomii głowy wojownika. Ciekawe czy wyklepywali go już na właścicielu :) Tutaj też znajduje się hełm Leonidasa (a raczej co z niego zostało) – dowódcy wojsk z pod Termopili. Cecylia natomiast jako prawdziwa koneserka starożytnej rzeźby greckiej podziwiała piękne tyły dwóch bliźniaków wykopanych całkiem niedawno chyba w 1918r.
Po południu wybraliśmy się na zwiedzanie okolic. Najpierw pojechaliśmy do Lidoriki nad sztuczne jezioro, potem serpentynami zjechaliśmy do miejscowości Galaxidhion. Trasę polecam każdemu. Znowu piękne widoki z gór na morze i zakręt za zakrętem. Na co trzeba zwrócić szczególną uwagę – krówki, owieczki i kozy. Czają się prawie za każdym zakrętem, potrafią niespodziewanie wyskoczyć zza krzaka. Do tego psy, które pilnują stada. Jak za szybko podjeżdżasz lecą na ciebie jakby były wściekłe. Widok nieraz jest ciekawy. Pasące się stado, obok sfora psów, a jeszcze dalej „pastuszek” który siedzi w terenowym wozie.
Galaxidhion – to mała nadmorska miejscowość. I znowu – zero turystów. Nie wiem czy po prostu w maju tam nikt nie jeździ czy w ogóle turyści tam nie docierają. Znaleźliśmy tawernę z tarasem praktycznie na wodzie i widokiem na wioskę. Obsługa bardzo miła i życzliwa. Owoce morza, które zamówiliśmy (ośmiornice i krewetki) po prostu wyśmienite. Trochę nie ukrywam, że spodziewałem się większych porcji bo cena też mała nie była. Ale może to taki standard – nie wiem. Ale sam klimat knajpki, do tego owoce morza, zimne piwko i widok – po prostu nie do opisania. Wieczorkiem wróciliśmy na kwaterę i na balkoniku delektowaliśmy się winkiem i oliwkami zakupionymi po drodze.
Dzisiaj czeka nas przejazd na Meteory. Nawigacja wskazała jakieś 230 km i 3,5 godz., ale w końcu jesteśmy na urlopie i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę pojeździmy po górach. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża i prawie cofnęliśmy się do mostu nad cieśniną. Jakieś 10 km wcześniej odbiliśmy na północ. Jak później się okazało tego dnia zrobiliśmy prawie 400 km, a zajęło nam to ok. 7 godz. Trasa przez góry była dosyć ciężka. Przez jakieś 200 km same zakręty po 190 stopni i nachylenia 12-15 stopni. Jak po 4 godzinach jazdy zobaczyłem prostą to się bardzo ucieszyłem. Podjeżdżając pod jeden z monastyrów zawieszony na skale poniżej drogi (oczywiście zjazd stromy i z zakrętem) mieliśmy bliskie spotkanie z asfaltem. Za bardzo ściąłem zakręt i wpadłem w dziurę. Na szczęście po prawej stronie był murek i tak szczęśliwie moto się położyło, że kufrem zahaczyło o murek i po prostu się zatrzymało. My znaleźliśmy się pod motocyklem, motocykl wisiał w powietrzu na kufrze, a przednie koło jeszcze obracało się w powietrzu. Po wygrzebaniu się spod sprzętu stwierdziliśmy że jesteśmy cali :) O podniesieniu motocykla samodzielnie nie było mowy. Na szczęście przejeżdżał samochód (pierwszy od 2 godzin jaki minęliśmy – to nazywa się szczęście). Facet pomógł mi podnieść Suzi i podprowadzić parę metrów do w miarę prostego terenu. Zaczęły się oględziny. O dziwo jedyna strata prawy kufer. Zdał swój egzamin chroniąc motocykl ale pod jego ciężarem po prostu zapadł się do środka i popękał. Reszta motocykla nawet nie tknięta. Takie szczęście w nieszczęściu. Po wypaleniu ze 3 fajek, musiałem trochę się uspokoić i Cecylia też, nadaliśmy monastyrowi nazwę „Monastyr Gleba” i ruszyliśmy dalej. Jak to Cecylia potem mi powiedziała przez pierwsze pół godziny nasze tempo znacznie zmalało, ale po tym czasie wszystko wróciło do normy i dalej bawiliśmy się na zakrętach. Później jak na spokojnie oglądaliśmy zdjęcia i filmik z trasy mieliśmy szczęście, że to było w takim miejscu. Głównie droga była wąska, bez murków i barierek, a zaraz za krawędzią asfaltu była przepaść gdzie parokrotnie widzieliśmy wraki samochodów. Święty Krzysztof czuwał nad nami tego dnia i na całym wyjeździe :)
Na którejś z przełęczy chyba koło miejscowości Rentina zaskoczył nas widok stojącego odrzutowca w asyście dwóch pomników, na których były popiersia wojskowych. Skąd tam się wziął i po co tego nie wiem.
Jakieś 100 km przed celem podróży poczuliśmy głód. Trafiliśmy na jakieś małe miasteczko, ale było wszystko pozamykane. Po chwili zaczepiła nas jakaś starsza kobieta, na migi wyjaśniliśmy, że szukamy czegoś do zjedzenia, na to ona machnęła ręką żeby iść za nią. Fajnie to musiało wyglądać. Szła miejscowa kobitka, za nią Cecylia z dwoma kaskami w dłoniach a na końcu ja się turlałem na sprzęcie. Chyba całą mieścinę przeszliśmy. Skręciliśmy w jakąś boczną uliczkę, weszliśmy w jakieś podwórko – patrzymy tawerna. Kobieta wszystkim powiedziała, że my turyści z Polski, po kolei przedstawiła wszystkim siedzącym i właścicielom, a po chwili na stole pojawiło się mięsko, frytki, pity i piwo. Spędziliśmy tam dobrą godzinę i nie ukrywajmy, że sami byśmy nigdy tego miejsca nie znaleźli. Wczesnym popołudniem dotarliśmy na miejsce, a dzień ponownie zakończyliśmy degustacją winka i miejscowych słodyczy siedząc na tarasie z widokiem na Meteory.
Czas podbić klasztory. Zamierzaliśmy z zewnątrz zobaczyć wszystkie a od środka na pewno ten największy, a reszta zależała od finansów. Podjazd w góry kręty ale dosyć prosty. Miejsce przepiękne – zdjęcia nie oddają w pełni tego co widzi oko. No i trochę osób zwiedzających. W trakcie naszego wyjazdu było to najbardziej oblegane miejsce przez turystów. Na pierwszy plan poszedł Wielki Klasztor. Położony jak cała reszta na szczycie skały i miał udostępnionych do zwiedzania najwięcej miejsc. Kościół, mini muzeum, ogród a raczej ogródek itp. Widoki piękne (chyba się powtarzam hihi). Łącznie zwiedziliśmy 3 klasztory w tym jeden żeński. Pokręciliśmy się po okolicy, podziwialiśmy osoby, które uprawiały wspinaczkę skałkową wchodząc stromymi skałami na same szczyty.
Na obiad wybraliśmy tawernę obleganą przez miejscowych. Tym razem zrezygnowaliśmy z suvlaków na rzecz żeberek z owieczki. Siedzieliśmy na dworze a jedna ściana tawerny była przeszklona i widzieliśmy ruszty i kucharza przygotowującego posiłki. Jedzenie palce lizać. Ale tak siedząc i popijając zimne piwko obserwowaliśmy zwyczaje miejscowych. Cała rodzinka (sami dorośli), stół obficie zastawiony i szamają. Pod koniec jeden z nich wstaje i idzie do samochodów i co?? I ze środka wypuszcza dzieci, które lecą do stołu po jedzenie i picie. Pomyślałem porąbani jacyś, ale dwie kolejne rodzinki zrobiły tak samo. W sumie ważne żeby zjeść w spokoju i bez pośpiechu :) A jak dzieciaki się pojawiły to był taki jazgot, że własnych myśli nie słyszałem. Ale co kraj to obyczaj. Za to na stole oprócz karafki z wodą obowiązkowo zawsze jest popielniczka. Palą po prostu wszyscy i nie pytają się czy może komuś to przeszkadzać.
Dzień zakończyliśmy jak zawsze, winko i smakołyki :)
Ruszamy nad morze. Przejazd szybki i prosty, oprócz ostatnich 50 km. Znowu wysoko, kręto, a prawie za każdym zakrętem czyhająca niespodzianka w postaci stada owiec, kóz czy krówek. Ale nie tylko. Największym zaskoczeniem była para żółwi, które spokojnie sobie przechodziły przez drogę.
Ostatnie 15 km to zjazd z 800 metrów nad samo morze. To nigdy się nie znudzi, szczególnie, że na trasie pusto i można poszaleć. MAPA Na miejsce noclegu dotarliśmy wcześnie. Miejsce polecamy, szczególnie przed sezonem, tym co chcą wypocząć. Mała mieścina, jeden sklep (położony akurat przy pensjonacie gdzie mieszkaliśmy). Poza tym wszystko pozamykane. Plaża pusta i tylko dla nas :) no może nie licząc pary starszych Niemców i „pięknych” choć nieco zwiędniętych widoków Frau Topless :)
Sklep oczywiście prowadzony chyba przez właściciela pensjonatu bo na końcu właśnie z nim rozliczaliśmy się w sklepie. W ogóle fajna robota. Fakt, że był na miejscu przez cały dzień. Ale w między czasie przyszli kumple to pograł w karty, był mecz w telewizji to skoczył obok do tawerny na oglądanie. Jak widział, że do sklepu zbliżają się klienci to wpadał na chwilę, obsługiwał ich i wracał do swoich ulubionych zajęć :)
Wieczorkiem wskoczyliśmy jeszcze na Suzi i podjechaliśmy do miejscowości Platamonas (jakieś 7 km). Tam z kolei przeciwieństwo. Miejscowość typowo turystyczna, knajpa na knajpie i leżak na leżaku. Ale jedno miejsce jest warte polecenia. Knajpka George’s Place. Lepszego mięsa z rusztu nie jadłem. Zaparkowaliśmy przed wejściem ale było jeszcze zamknięte. Zazwyczaj knajpki mniej komercyjne są otwierane ok. 18-19 i zazwyczaj w takich jedzą miejscowi. Poszliśmy więc na spacerek. Wybór tawern, kawiarni, sklepów z pamiątkami czy ciuchami ogromny. Jeszcze więcej turystów władających biegle językiem rosyjskim. Zrobiliśmy kółeczko i powrót na jedzonko. Uff już otwarte. Zamówiliśmy na początek standardowo suvlaki i piwko. Czekało się trochę bo wszystko robią praktycznie pod zamówienie. W międzyczasie, żeby nam się nie nudziło właściciel przyniósł po szklaneczce Ouzo z dużą ilością lodu. Jak wiadomo jest przezroczyste ale po dolaniu wody (a tak się pije) kolor zmienia się na mleczny. Smakowało wybornie. Ale jak dostaliśmy jedzonko szczęki nam opadły. Pomyślałem tylko trzeba było zamówić jedną porcję. Co mam dodać? Wracaliśmy tutaj przez kolejne dni i zawsze byliśmy częstowani szklaneczką Ouzo. Polecamy także mix grill. Oczywiście nauczeni doświadczeniem zamówiliśmy już jedną porcję. Dostaje się 6 rodzajów mięsa oczywiście do tego pita albo pieczywko z rusztu i frytki.
Ciekawą sprawą są też rachunki i dotyczą wszystkich miejsc gdzie się stołowaliśmy. Paragon dostaje się tylko za alkohol. Reszta zapisana jest na karteczce. A potem zaokrąglana w dół czyli z 12 na 10 czy 17 na 15. Przynajmniej tak było w naszym przypadku. Jak tak samo działa u nich rozliczanie z fiskusem to nie dziwie się, że mają kryzys.
Kolejne dwa dni spędzaliśmy rano na plaży, potem lunch na tarasie a następnie ruszaliśmy na zwiedzanie okolic.
Śniadanka mieliśmy na miejscu ale to był raczej bar niż jadłodajnia i otwierany był raczej wieczorami. Jak pierwszego dnia zeszliśmy na śniadanko po 9 to był jeszcze zamknięty a właścicielka przyjechała po pół godzinie bo ktoś po nią zadzwonił. No i było widać, że była bardzo zaspana.
Z pobliskiego wzniesienia w okolicach miejscowości Platamonas ładnie było widać pozostałości zamku czy fortecy. Pojechaliśmy też w pobliże Olimpu, fajnie się prezentował. Temperatura jakieś 25 stopni, a na szczycie widać było jeszcze śnieg. A całkowicie przypadkowo trafiliśmy na Monastyr ukryty w głębokim wąwozie nad samym strumieniem. Z drogi nie było nic widać a nawet po przejściu w dół stromymi schodami był ukryty pośród drzew.
Czas zacząć wracać. Wystartowaliśmy o 6 rano. Dzień wcześniej nasza gospodyni zaproponowała, że zrobi nam kanapeczki na drogę. W końcu 6 rano to dla nich środek nocy. Pierwsze 600 km nudne i monotonne. Za wyjątkiem wspomnianego na początku przejazdu w okolicach granicy macedońsko-serbskiej. Brak autostrad i przejazd kanionem przez góry. Do Belgradu ładna pogoda. A potem jak nie lunęło, jak nie pieprznęło. Dobrze, że zdążyliśmy się ubrać w ciuszki przeciwdeszczowe dosłownie 10 minut wcześniej. Ma się tego nosa No i już do noclegu (ok. 300 km) jechaliśmy na przemian w deszczu i ulewie. Tego dnia pękło 881 km. To nasz rekord. Nocowaliśmy w tym samym miejscu, z którego korzystałem jadąc do Grecji. Oczywiście willa zamknięta ale na werandzie karteczka „Drogi Panie Jacku. Proszę się rozgościć, klucz jest w drzwiach pokoju, w którym Pan już był. Wpadnę wieczorem po kasę”. Jak było napisane tak też się stało :)
Na drugi dzień ruszyliśmy z samego rana. Dzisiaj już do zrobienia niecałe 600km. Trasa poszła szybko, po drodze już na Słowacji zatrzymaliśmy się na obiad w naszej ulubionej knajpie pod zamkiem Orawskim. Oczywiście na zasmażany ser, frytki i placek po cygańsku. Do tego piwko na pół. I tutaj widać, że zbliżamy się do domu. Pierwsze pytanie kelnerki, a raczej stwierdzenie, „piwo oczywiście bezalkoholowe”? W Grecji to nie do pomyślenia, do piwa dorzucali jeszcze Ouzo :)
Ok. 17 byliśmy w miejscowości Gdów w ośrodku wczasowym. W końcu udało nam się dotrzeć na spotkanie Moto-Turystów. Żyjemy z tym portalem od 2009 roku, a dopiero teraz udało nam się wpaść na coroczne spotkanie.
Na temat zlotu nie będę się rozpisywał bo moim skromnym zdaniem organizacja była poniżej poziomu więc lepiej nic nie pisać. Za to ludzie w przeważającej większości – pierwsza liga (oczywiście były wyjątki). W sobotę zaplanowane było zwiedzanie Kopalni Soli w Bochni, ale trochę padało (wersja oficjalna) więc na szczęście ktoś wpadł na bardzo dobry pomysł i sporo osób pojechało zamówionym busem. Wersja nieoficjalna sporo osób (w tym ja) po poprzednim wieczorze nie chciało ryzykować spotkania z policją. Kopalnia soli warta polecenia, szczególnie duże na mnie wrażenie zrobiły prezentacje multimedialne.
Wieczór minął przy piwku i rozmowach o wyjazdach.
Do domku ruszyliśmy w niedzielę ok 9. O trasie nie ma co pisać. Jakieś 630 km i ok. 17 byliśmy na miejscu. Siostra jeszcze zadzwoniła, że nam uzupełniła lodówkę. Ucieszony, że na kolacyjkę zjem coś dobrego bardzo byłem zawiedziony, gdy w lodówce zastałem zgrzewkę jajek i kg parówek. Ale na szczęście nie musiałem wybierać :) Ci co byli na spotkaniu to wiedzą jaki to dylemat hahaha.
I tak zakończyła się kolejna nasza wycieczka. I jak już tradycją jest zaczynamy planować kolejną na 2014 rok.
Małe podsumowanie:
Dni: 21 Dystans: 6 464 km
Łączny koszt: ok. 7 365 PLN
Paliwo: średnie spalanie: 4,85 lit/100km = 314 lit = ok. 1 965 PLN
Noclegi: ok. 2 365 PLN
Tuszyn (Polska) 1 noc: 40 PLN
Palić (Serbia) 1 noc: 12 EUR = 50 PLN
Bitola (Macedonia) 1 noc: 14 EUR = 58 PLN
Ateny (Grecja) 4 noce (ze śniadaniami): 152 EUR = 633 PLN
Tolo (Grecja) 3 noce (ze śniadaniami): 129 EUR = 537 PLN
Delfy (Grecja) 2 noce (ze śniadaniami): 70 EUR = 292 PLN
Meteory (Grecja) 2 noce (ze śniadaniami): 70 EUR = 292 PLN
Paralia Skotinas (Grecja) 3 noce (ze śniadaniami): 90 EUR = 375 PLN
Palić (Serbia) 1 noc: 20 EUR = 83 PLN
Inne wydatki: ok. 315 PLN
garaż Ateny: 15 EUR = 62 PLN
autostrada Polska w obie strony: 60 PLN
autostrada Węgry w obie strony: 12 EUR = 50 PLN
autostrada Serbia w obie strony: 2980 DIN = 116 PLN
autostrada Macedonia: 110 Denarów = 11 PLN
autostrada Grecja: 3,7 EUR = 15 PLN
zwiedzanie: ok. 341 PLN
Ateny: 6 EUR = 25 PLN
Epidavros strarożytyny teatr: 12 EUR = 50 PLN
Nafplion twierdza: 8 EUR = 33 PLN
Olimpia: 18 EUR = 75 PLN
przejazd przez Most: 1,9 EUR = 8 PLN
Delfy: 18 EUR = 75 PLN
Meteory (3 klasztory): 18 EUR = 75 PLN
ubezpieczenie od wypadku: 152 PLN
jedzenie z Polski: 115 PLN
samolot Gdańsk - Ateny: 230 PLN
Czyli na jedzenie, pamiątki, alkohol i inne pierdoły posżło: 1 881 PLN