W tym roku urlop zaplanowaliśmy bardzo nietypowo, nie dość, że w lutym to jeszcze bez motocykla. No cóż, praca, praca… więc trzeba było się dostosować. Tylko gdzie tu jechać w lutym, jeśli nie na narty? Opcji nie było aż tak wiele i po krótkim namyśle, wpadliśmy na pomysł – Kuba! Nie mogliśmy się zdecydować czy planujemy i organizujemy wszystko sami, czy na leniucha – biuro podróży i all inclusive. Ostatecznie wyszło pół na pół. Znaleźliśmy biuro, które przygotowało ofertę dla nas – trasa raczej standardowa, ale było wszystko co chcieliśmy zobaczyć i nie musieliśmy się martwić o noclegi, jedzenie ani transport. Bilety na przeloty kupiliśmy sami i nawet przez chwilę pojawiła się opcja podróży z Suzi, ale jednak cena nas skutecznie zniechęciła. Organizacyjnie temat był ogarnięty w listopadzie, więc pozostaje tylko czekać.
W końcu wylatujemy! Pierwsza przesiadka we Frankfurcie, tu trzeba trochę zaczekać (6 godzin) na następny lot do Toronto. Organizujemy sobie wygodną miejscówkę, bułkę z wurstem i drineczki, w sumie nie jest źle, czas szybko zleciał. Do Toronto już nie było tak różowo, niestety długo – 8 i pół godziny i klimatyzacja mnie wykończyła. Na szczęście mieliśmy nocleg blisko lotniska, na szybko jeszcze wciągnęliśmy burgera i piwko i szybciutko spać bo o 7:00 lot do Hawany!
No i wreszcie jesteśmy! Jest oczywiście bosko, temperatura ok. 28 stopni, cudowne słońce i my w grubych skarpetach i ocieplanych bluzach. Ale co tam, ciuchy upchnęliśmy w plecak, wymieniamy kasę na lotnisku i jedziemy z rezydentem na obiad. Zamawiamy danie najbardziej typowe – ropa vieja, czyli w wolnym tłumaczeniu stara szmata. Bardzo smaczne mięsko zrobione na bardzo gęsty gulasz-paciajkę, mięso nie pokrojone tylko poszarpane i pewnie dlatego faktycznie przypomina zużytego mopa.
Jedziemy na pierwszy nocleg do doliny Valle de Viñales. Wszędzie nocujemy w casas particulares, czyli w prywatnych domach, gdzie wynajmowane są pokoje. Na pierwszym noclegu poznajemy parę Polaków Olę i Pawła, bardzo fajnie mieć towarzystwo. Następnego dnia jedziemy we czwórkę konno (!) na wycieczkę po dolinie. Konie są automatico, więc nie ma problemu z prowadzeniem. Mój konik nazywa się Mojito, Jacka – Chocolate, czyli każdy dostał to co lubi. Dolina bardzo piękna, malownicze widoki, po drodze zwiedzamy plantację tytoniu i kawy. Nie sposób oczywiście nie spróbować cygar i rumu. Na plantacji można też cygara kupić – 80 USD za 20 szt., 100 USD za 25 szt. Wieczorem idziemy na balety do państwowej dyskoteki (wstęp 1CUC), ale najpierw starterek w knajpie naprzeciwko. Chcieliśmy wypić kulturalnie po drineczku, ale chłopaki stwierdzili, że nie ma co się rozdrabniać i przynieśli litr rumu i colę. Zapłacili 10CUC więc nie ma się co czepiać (drinki po 3CUC).
W tych okolicach można jeszcze zobaczyć jaskinię i mural, albo plażę. Plażę odpuszczamy, chociaż podobno piękna, ale po ostatnim huraganie droga jest zniszczona i kiepsko z dojazdem. Jedziemy najpierw do jaskini Cueva del Indio. Wstęp 5CUC/os. Warto zobaczyć, mimo, że niezbyt duża i zwiedzanie nie zajmuje dużo czasu, bardzo nam się podoba, szczególnie, że w środku płynie się łodzią i z jaskini wypływa się na zewnątrz. Potem jedziemy zobaczyć Mural de la Prehistoria, podobno uważany jest za najgorszą atrakcję turystyczną Kuby. Został namalowany na polecenie Fidela Castro, który po przyjeździe do Vinales, stwierdził, że właśnie czegoś takiego tam brakuje. W sumie to miał rację, to po prostu dobry pomysł na biznes, żeby pośrodku niczego wywalić takie malowidło na skałach, kasować za wstęp 3CUC i jeszcze w restauracji obok można też zarobić. Godzina jeszcze wczesna więc wracamy pieszo, dolina od drugiej strony też nam się podoba. Pochodziliśmy jeszcze po miasteczku, a że upał nas zmęczył, więc usiedliśmy w knajpce, żeby czegoś się napić i coś przekąsić. Przekąska niedroga – hamburger 1,5 CUC, kawa 1CUC – ale tu jedzenie nas rozczarowało, na szczęście pierwszy i ostatni raz. Hamburger powinien nazywać się kanapką, kto wziął z serem ten wygrał, ja niestety skusiłam się na „wędlinę” – masakra. Mielonka w naszym najgorszym wydaniu i tak jest lepsza niż takie coś różowe z wielkimi białymi okami nie wiem czego – tłuszczu czy kopytka? No nic, trzeba było wygrzebać co się dało i na pocieszenie wziąć drineczka. Chcieliśmy spróbować czegoś nowego, więc zamawiamy drinki (po 2CUC) o nieznanej nazwie i dostajemy: ja – rum z colą, a Jacek – hm… jakby to ująć piękny morski kolor i różowa słomka, damski taki? Hihihihi.
Dalej jedziemy nad Zatokę Świń. Najpierw wracamy do Hawany i tam zmieniamy samochód. Większość przejazdów mamy starymi amerykańskimi samochodami, one naprawdę tu jeżdżą! Kierowca bardzo sympatyczny mówi, że właśnie z żoną odebrali teściową ze szpitala i pyta czy mogą z nami jechać. No i tak już przecież siedzą w tym samochodzie, więc spoko. Dobrze, że samochód duży, wielkie kanapy i cały tył mamy dla siebie. Po drodze zatrzymujemy się na przekąskę, tu już sanwich ok – wielki za 3,50CUC z normalną wędliną, do tego chipsy, super w smaku – chyba z prawdziwych ziemniaków.
W ogóle – poza jedną wpadką – na jedzenie nie możemy narzekać. Wszędzie w casach mamy śniadania, to fakt nie są zbyt urozmaicone, zawsze omlet albo sadzone albo jajecznica, pieczywo dobre, takie jak nasze, do tego miód, albo dżemik, jogurt czy ser bardzo rzadko się trafi, bo jest tu drogi i trudno go dostać. Ale moim zdaniem owoce rekompensują te braki. Codziennie mamy dzbanek soku ze świeżych owoców i talerz tych różności pokrojonych – świeże ananasy, papaja, pomarańcze, guayava. Po prostu pycha!
Obiady też często jedliśmy w casach. Zawsze domowa zupka – nie wiedziałam, że można ugotować fasolową na tyle sposobów. Drugie danie – do wyboru: ryba albo kurczak albo wieprzowina, proste ale smaczne i sprawdzone. Do tego oczywiście ryż z fasolą, ale też zawsze bataty, albo maniok, chipsy z bananów (moje ulubione!). Kiedy jemy w restauracjach przeważnie zamawiamy owoce morza. Zawsze zaskakuje nas wielkość porcji – nie degustacyjna, a po prostu wielka micha. Raz zamówiliśmy paellę i dopiero przy płaceniu rachunku zorientowaliśmy się, że dostaliśmy jedną porcję, a objedzeni byliśmy jak bąki. Krewetki mają rewelacyjne, duże i przepyszne, ale najbardziej smakowała nam langusta – po prostu rewelacja. Czasami oczywiście jemy mniej wykwintnie, np. pizzę z przydrożnej budki. Za pierwszym razem trochę nas zmroziła cena – wypisane było 10 albo 12 za średniej wielkości placek, no nie do wiary 40,- zeta za małą pizzę! Stoimy i gadamy między sobą, że drogo, dopiero Polak, który stał obok nas uświadomił, że ceny są w CUP a nie CUC (czyli jakieś 2,50 zł) i nawet nam tą pizzę postawił, bo nie mieliśmy ichniej waluty.
Playa Larga nad Zatoką Świń bardzo nam się podoba – jak z pocztówki: palmy, biały piasek, kelner przynosi drinki i tylko świń nie ma! Noclegu w sumie też na początku nie było. Podjechaliśmy pod casę, mówimy, że my od Piotra, nocleg tu mamy, a gościu z rozbrajającą szczerością, że nie ma bo on ma full. No jak to? – pytam, przecież mamy rezerwację. No ale ci co przyjechali wcześniej to zostają 5 dni. No i?! – wciąż nie mogę się nadziwić. Po prostu Kuba. Ostatecznie nocujemy u sąsiadów, a następnego dnia się przenosimy. Plaża boska, więc głównie się opalamy i ganiamy kelnera, ale pojechaliśmy też zobaczyć krokodyle. Taxi kosztuje nas 25CUC, a wstęp 5CUC – nie wiedzieć czemu skasowali nas jak studentów, normalny bilet 10CUC. Miejsce coś jak na Podlasiu rezerwat żubrów. Hodowla małych krokodyli, a dla większych duży zbiornik wodny i namiastka naturalnych warunków. Wrażenie robią nie powiem, jak tak leżą nieruchomo z otwartymi paszczami, wyglądają jak sztuczne, do momentu kiedy jeden się nie wkurzył i pogonił całe stado, to był moment po prostu jak znalazły się w wodzie.
Następny przejazd mamy do Cienfuegos. Trochę się zdziwiliśmy jak zobaczyliśmy samochód, który po nas przyjechał – to, że kanapy były obite materiałem w kwiaty to luz, ale oprócz nich nic więcej nie było obite, śmierdziało jak w warsztacie samochodowym i cieszyłam się, że nie ubrałam krótkiej kiecki, bo przynajmniej ograniczyłam powierzchnię ciała, która bezpośrednio się stykała z siedzeniem. Ale na szczęście tym samochodem jechaliśmy krótko, bo po drodze zatrzymujemy się na cały dzień na plaży Caleta Buena. Wstęp kosztuje 15CUC/os., ale w cenie mamy leżaki, drinki i jedzonko. Smażymy się na maxa i pływamy z rybkami, bo plaża położona pięknie nad małą zatoczką, osłoniętą od morza. Idealne miejsce do snurkowania (maskę z rurką można wypożyczyć za 3CUC). Potem jedziemy już ładnym samochodem do Cienfuegos. Wieczorem idziemy na miasto i spotykamy Olę i Pawła.
Na kolejny dzień mamy w planie wodospad El Nicho. Jedzie się kawałek, jakieś 50km, samochód niby amerykański, ale leciwy i ledwo dawał radę pod górę bo mu biegi wypadały. Wejście kosztuje 10CUC. Wodospady i widoki po drodze piękne, a co najlepsze pod wodospadem można się kąpać, super, mimo, że woda zimna aż kłuło w skórę. Spędziliśmy tam około 2 godziny. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w knajpie „bananowej”. Tym razem bierzemy kurczaka w panierce, super doprawiony cytryną, a i kawałki większe niż w KFC, po prostu połówka kurczaka opanierowana w jednym kawałku.
Wieczorem znów na miasto, bo umówiliśmy się z Olą i Pawłem. Najpierw biforek na bulwarze nad wodą, potem tańce kubańskie (nie nazwałabym tego salsą), a potem jeszcze rum z miejscowymi. Wieczór bardzo udany, ale syndrom dnia następnego masakryczny. A wstać trzeba wcześnie, bo jedziemy oglądać flamingi i łodzie odpływają o określonych godzinach. Wstajemy więc o 7:00 – dramat. Kierowca spóźnił się 15 minut! Mucho tráfico – really?! Prawdziwych korków to on nie widział! Myślałam, że go utłukę – mogłam spać 15 minut dłużej! Ale spoko, nic nie mówię, cierpię w milczeniu. Na szczęście cała reszta dnia rekompensuje mi poranek i szybko zapominam o kacu. Wstęp do parku narodowego 10CUC/os. Najpierw spacerek po lesie, pani opowiada o drzewkach, a potem płyniemy 3-osobowymi łódkami i oglądamy po drodze różne atrakcyjne ptaki, ale oczywiście czekamy na gwóźdź programu. Z daleka już widać piękne stado. Podpływamy ciut bliżej, naprawdę wyglądają imponująco, po chwili lekko się spłoszyły, odwróciły się jak na komendę w jedną stronę i poderwały się do lotu. Naprawdę widok piękny, siedzimy i gapimy się i nie nadążamy robić zdjęć.
Potem jedziemy na plażę, kolejną, ale równie piękną jak poprzednie, chyba mogłabym się przyzwyczaić do tego koloru morza. Po plażingu idziemy do delfinarium (bilet 50CUC/os.) Pokaz bardzo fajny, mamy frajdę jak dzieci, ale większą z tego, że po pokazie pływamy z delfinami w dużym basenie. Normalnie zrobili nam całą sesję zdjęciową – dostaliśmy na płycie 100 zdjęć (40CUC). Wrażenia niezapomniane, delfiny fantastyczne, wyszkolone tak, że właściwie wszystko robią same, mam nadzieję, że mimo wszystko nie jest im źle w niewoli…
Następnego dnia jedziemy do Trynidadu, przejazd krótki około 2 godzinki, więc jesteśmy szybko. Na 13:00 jesteśmy umówieni z przewodnikiem, fajnie bo miasto takie, że warto by było dowiedzieć się czegoś ciekawego. Ale przewodnik… cóż… był zwolennikiem nienachalnego trybu pracy, więc już przed trzecią był zmęczony i musiał się pożegnać, a w międzyczasie byliśmy jeszcze na lunchu. Wieczorem poszliśmy z nim na kolację. Rekomendował żeby iść do jego przyjaciół, którzy prowadzą casę, dupy nie urwało (nawet później), jedzenie takie sobie, trzeba było iść tam gdzie Piotr mówił – do San Jose. Potem niestety nasz przewodnik nie dał się spławić, chociaż bardzo się staraliśmy i poszedł jeszcze z nami na drinka. W knajpie cmokał na młode Hiszpanki i je zagadywał – nie wiem co chciał osiągnąć – gościu 62 lata o wyglądzie znacznie odbiegającym od playboya, jednym słowem żenada.
Następny dzień znowu spędzamy na łonie natury, wprawdzie nie na plaży, ale jest równie pięknie, bo oglądamy wodospad El Cubano. Wejście do parku narodowego kosztuje 10CUC/os. Pod sam wodospad idzie się przez malowniczy las, wzdłuż rzeki jakieś 45 minut. I oczywiście pod wodospadem można się kąpać, woda tu też zimna, ale widoki przepiękne, a obok jaskinia do której można wpłynąć, tylko trzeba uważać na nietoperze.
Wieczorem wychodzimy na miasto na drinka ciamciaramcia – to oczywiście nasze tłumaczenie – w oryginale la canchanchara, do knajpy o tej samej nazwie. Okazało się, że to nasz ulubiony drineczek: woda, miód, sok z cytryny, rum – pycha! Jesteśmy też zachwyceni muzyką. Super grają – trzech mariaci, panowie w dojrzałym wieku, tylko gitary klasyczne i do tego wokal, ekstra, wymiatają nieźle. Potem wchodzi zespół komercja, więc idziemy się powłóczyć po mieście. Jak wracamy pod naszą chawirkę podjeżdża autobus turystyczny, wypakowuje się all inclusive i zapieprza z walizkami na noclegi. Kółeczka nie pomagają na głowach łysych chińczyków, czyli na brukowanych ulicach, które tak tu są nazywane. Tak popatrzyłam i se pomyślałam, tu niby all inclusive, a moją walizkę wniósł kierowca, który przywiózł nas pod same drzwi.
Jeśli chodzi o wrażenia z Trynidadu, to hmm…. Jakby to ująć jeszcze nie mogę się zdecydować czy mi się podoba, czy nie. Chyba raczej tak, ale to dziwne miasto, chyba ładne, ale nie wiem. Czas tu się zatrzymał nie w latach 50-tych XXw. ale w XIXw. Kolonialne budynki, brukowane ulice, mały ryneczek, park psów, zaniedbany kościół z XVIw. Teraz katolicy nie są tu już większością (według przewodnika ok. 50%), dużo osób wyznaje religie afrykańskie z Nigerii i Konga. Często na ulicach można zobaczyć osoby ubrane od stóp do ogłów na biało, to znak, że przechodzą roczny okres inicjacji zmiany wiary.
Atrakcją dla nas było też wyłączanie prądu. Codziennie (przynajmniej jak my byliśmy) około godziny 18 lub 19 gasło światło w całym mieście. Taki fajny powrót do dawnych naszych czasów, z tą różnicą, że teraz mamy komórki, którymi można sobie poświecić. Stare czasy można też sobie przypomnieć stojąc w kolejkach – na przykład do banku. Kolejka jest na zewnątrz, bo do środka wpuszczana jest określona ilość osób i dopiero jak ktoś wyjdzie to jedna osoba może wejść. Tak samo jest w sklepach. Żeby wymienić walutę w banku czy kantorze trzeba pokazać nie tylko paszport ale też wyspowiadać się gdzie się nocuje – całe szczęście nosiliśmy przy sobie wizytówki z casy. No i co jeszcze nam się przypomina – jedzenie na kartki, nie tylko ryż czy fasola, ale np. tu też ziemniaki są na kartki. A w sklepach naprawdę nic nie ma. Sklepy dla turystów jeszcze w miarę: rum, napoje, jakieś kosmetyki, piwo, papierosy. Ale już nie w każdym sklepie można kupić i rum i colę i wodę, to zależy jak dostawa była. Warzywa kupuje się na targach, mięso – ze straganów ulicznych, tak samo jajka czy pieczywo. Nasz Sanepid byłby tutaj przeszczęśliwy.
Miasto można zwiedzać, ale nie ma jak plaża. Jeszcze nam się nie znudziło smażenie, a koło Trynidadu jest Playa Ancon, na którą można dojechać autobusem turystycznym za 5CUC. Autobus piętrowy, więc jak się siedzi u góry to trzeba tyko uważać żeby nie zahaczyć głową o druty wysokiego napięcia. Plaża przepiękna, szeroka, woda zielona, owocki na drogę, drineczki z kokoska. Do wyboru koko albo koko-loco i kelner oczywiście przyniesie, a potem rozłupie, żeby można było zjeść środek. Czego chcieć więcej – bosko! Chociaż był mały zgrzyt – deszcz!!!! Oczywiście poszłam się kąpać, woda ciepła, a za chwilę wyszło słońce i wszystko wróciło do normy 30 stopni powyżej zera.
W okolicach Trynidadu warto też zobaczyć dolinę z plantacjami trzciny cukrowej. Jedziemy najpierw na punkt widokowy, na którym z jednej strony widać dolinę, a z drugiej morze, po środku Trynidad. Dalej jedziemy Valle de los Ingenios oglądać zniszczoną, starą plantację trzciny cukrowej z wieżą, domem i destylarnią. Dolina stała się sławna właśnie z powodu licznych cukrowni. Powstały one kiedy plantatorzy francuscy zostali wypędzeni z Haiti. To właśnie tu urodziła się potęga cukrowa Kuby. To również dzięki tej dolinie Trynidad jako centrum handlu bogacił się. Do czasu… Dawni niewolnicy wyzwolili się, później wiele cukrowni spłonęło. Dolina straciła na znaczeniu. Obecnie, ponieważ Trynidad z Valle de los Ingenios został wpisany na listę UNESCO, część obiektów odrestaurowano przerabiając jednocześnie na restauracje i muzea. Chociaż wiele rzeczy jeszcze zostało do odnowienia, na przykład mieszkania dla niewolników czy mały szpital, to jednak cały proces produkcyjny można sobie wyobrazić patrząc na pompę i kanały doprowadzające wodę. Fajnie wyglądał też jamajski (albo francuski) pociąg, czyli miejsce do podgrzewania trzciny cukrowej z wodą, gdzie robiła się melasa, a efektem ubocznym produkcji cukru był rum. Mieliśmy też okazję napić się soku z trzciny cukrowej, na kolejnej plantacji z tyłu domu stała zabytkowa prasa. Trzcinę wsadza się między walce i trzeba sobie ten sok wycisnąć chodząc w kieracie.
Zatrzymaliśmy się też na słynnej plantacji Manaca Iznaga, żeby zwiedzić dom najbogatszego, swego czasu, człowieka z Trynidadu. W środku niektóre meble oryginalne z XIXw., obrazy namalowane przez włoskiego malarza. Piękna okolica i piękny dom, chociaż nie mogliśmy się pozbyć wrażenia, że jesteśmy na planie filmu „Django”.
Po powrocie z doliny chodzimy jeszcze po mieście i w końcu trafiamy do knajpy San Jose. Na szczęście jesteśmy około 18:00, bo później to już są kolejki przed wejściem. Jedzenie pyszne, ceny przyzwoite. Zapłaciliśmy 24,60 CUC za 3 piwa, dwie przystawki: krewetki w cieście i krokiety rybne i wielką paellę.
Oj czas szybko leci i nasz urlop prawie się kończy! Został nam już ostatni przystanek – Hawana, w której spędzamy 4 ostatnie dni. Przejazd zajmuje nam około 3 godziny, jedziemy starym (ale nie amerykańskim) samochodem, z elektrycznymi szybami, które się opuszcza popychając ręką. Po drodze mamy krótki przystanek na siusiu, a jak wychodzimy – kurde, gdzie jest nasz samochód?! Tam gdzie zaparkowaliśmy stoi jakiś biały, a my przyjechaliśmy szarym – ale po kiego grzyba przestawiał ten samochód! I gdzie?! I w ogóle gdzie jest kierowca i jak on wyglądał?! Znalazł się przy jakimś obcym samochodzie z otwartą maską – stoi coś gada z drugim kolesiem, nie wiem naprawiać będą czy co! gapi się na nas – chyba rozpoznał czyli to ten, idziemy za nim. Podchodzi do tego białego samochodu i wsiada, no teraz nam się wyjaśniło – samochód był szary tylko z jednej strony… 😊
W Hawanie mieszkamy w dzielnicy willowej – tak gdzieś pomiędzy Hotelem National a Placem Rewolucji. Fajnie mają tu rozwiązaną kwestię adresów: w jedną stronę numery, w drugą litery. Przynajmniej nie trzeba będzie zmieniać nazw w razie zmiany władzy.
Nasi gospodarze bardzo sympatyczni młodzi ludzie – Liza lat 26 i Miguel – właśnie skończył 30. Ona prowadzi casę, on pracuje w telewizji, jest dźwiękowcem. Któregoś wieczoru rozmawiamy o pracy i zarobkach. Miguel zarabia 20USD miesięcznie, jak powiedzieliśmy ile zarabia się u nas w TV, tak mniej więcej, to złapał się za głowę i nie mógł uwierzyć, ani takich kwot sobie wyobrazić. Rozmawiamy po angielsku, ale cudownie jest słyszeć jak czasami Liza przechodzi na hiszpański, żeby coś przetłumaczyć – to jest po prostu jak piękna melodia, tym bardziej, że się nakręca i mówi coraz szybciej. Ciągle się tym zachwycam, więc postanawiają mnie czegoś nauczyć. Jakich słów najlepiej – oczywiście brzydkich. Nie będę ich cytować, ale oboje są zachwyceni moją ekspresją i postępami w nauce. 😊 My również się rewanżujemy i podrzucamy im parę użytecznych zwrotów.
Bardzo nam się podoba kubański sposób na spędzanie wieczorów (albo całych dni) – siedząc na tarasie w bujanych fotelach. Przy tym najlepiej smakuje rum i cygaro. Siedzimy tak właśnie, ludzie chodzą ulicą, gapią się. W końcu za którymś razem Jacek nie wytrzymał – czego on się gapi? – Dawno nie widział białego pana. Biały pan wrócił.
Hawana bardzo nam się podoba. Na mojej liście jest na pewno w pierwszej piątce najładniejszych miast. Na początek zwiedzamy naszą dzielnicę. Schodzimy piękną Aleją Prezydencką do bulwaru nad wodę, tak nam się spodobało, że wracamy tam co wieczór, żeby wypić piwko na murku. Hotel National robi wrażenie – wielki, z pięknym widokiem na Zatokę Meksykańską. Idealna sceneria na plan filmowy, z której z resztą nie raz w tym celu korzystano. Jacek oczywiście wspomina „Ojca chrzestnego.”
Przepiękna jest też stara Hawana, zarówno te odnowione place, jak i stare odrapane, miejscami walące się kamienice. Z pewnością trzeba zobaczyć Capitol i ulicę Prado, podobną z resztą do barcelońskiej La Rambla.
Do centrum jeździmy taxi colectivo, oczywiście z daleka śmierdzi od nas turystą, więc przepłacamy (3CUC za naszą dwójkę). Z resztą nie wypada się targować, jak podjeżdża taxi, a w środku tylko jedno miejsce wolne, mówimy, że spoko poczekamy na następną, ale gościu gada coś do kolesia z tyłu, po czym on grzecznie wysiada. Trochę nas zatkało, ale w sumie skoro płacimy jakieś 6 razy więcej (albo więcej) to wsiadamy.
Łazimy po tym mieście ze trzy dni i nam się nie nudzi. Trafiliśmy na wielką halę, gdzie sprzedają same pamiątki. Spędziliśmy tam chyba godzinę, albo dłużej, żeby te wszystkie stragany obejrzeć. Ostatecznie zdecydowaliśmy się kupić obraz, trochę nawet można się było potargować, a okazało się nawet, że obraz faktycznie malowany, a nie drukowany.
Fajnie też zobaczyć jak się tu uczą dzieci w szkołach, a zobaczyć to nie problem, bo wejście do klasy jest wprost z ulicy. Dzieci mają przerwę i idą do stołówki, a pani sobie siedzi w klasie i pije kawkę. Dzieci chodzą do szkoły w mundurkach – podstawówki w kolorach biało-bordowych (biała bluzeczka, bordowa spódniczka albo spodnie), gimnazja – białe i żółte, a szkoły średnie niebiesko-granatowe.
Tutaj, podobnie jak w innych krajach, trzeba uważać na naciągaczy. Fajnie sobie zrobić zdjęcie z panią ubraną kolorowo w strój „ludowy”, ale zdjęcie z taką panią kosztuje 4CUC od osoby. Udało mi się strzelić zdjęcie z biodra za free, ale para obok musiała zapłacić 8CUC, bo oboje chcieli mieć zdjęcie. Nie było tłumaczenia, że nie masz drobnych czy nie wymieniłeś na CUC – jak trzeba to pani pójdzie nawet do kantoru za tobą. Innym razem idziemy sobie ulicą i zaczepia nas przesympatyczna para. Zagadują skąd jesteśmy, czy na długo, że dzisiaj święto salsy jest w Hawanie – no to chodźcie tutaj na kawę, na drinka i już ciągną nas do jakiejś knajpy. Ledwo nam się udało wymiksować. Potem jeszcze dowiedzieliśmy się od rezydenta, że najgorzej jak dasz się namówić na knajpę na tarasie – to musisz po prostu naganiaczowi zapłacić prowizję za ten taras.
Urzekł nas też nienachalny tryb pracy w państwowych przybytkach. Poszliśmy z rezydentem do muzeum czekolady, to raczej taka kawiarnia, gdzie na miejscu przygotowywane są czekoladki i można czekoladę zjeść i się jej napić. Siadamy i czekamy na obsługę, czekamy, czekamy…. Piotr podchodzi do lady dwa razy, żeby powiedzieć, że ma ktoś do nas podejść i dwa razy słyszy, że ma usiąść i czekać. No cóż, okazało się, że panie z obsługi były zajęte kupowaniem rajstop.