Włochy 2017 (znad morza w góry i do morza - i z powrotem) 10.06 – 01.07.2017 / 4 763 km


10-11.06 sobota-niedziela (Gdańsk – ok. Lipska – Neukirchen am Großvenediger)
0 – 693 – 1298 km (1298 km)

Trasa urlopu

To będzie lekki wyjazd. Bez porannego wstawania (tutaj z Cecylią mamy odmienne zdanie co to jest poranne wstawanie). Duża ilość km tylko na dojazd i powrót a na miejscu bez napinki, spokojnie i na luzie. Starujemy ok 8 sprawdzając z niepokojem pogodę bo zapowiadali deszcz od zachodu. No i w okolicach Koszalina nas trochę zmoczyło – taki lekki deszczyk, że już po kolejnej godzinie jazdy ciuchy mieliśmy suche. Pogoda w sam raz na jazdę bo jakieś 18 stopni. Do Kołbaskowa wiadomo samochód za samochodem ale jakoś poszło. Za nim się spostrzegliśmy byliśmy pod Berlinem. I tutaj nawigacja znowu zrobiła nam niespodziankę. Zamiast pojechać Ringiem poprowadziła nas przez centrum Berlina. A, że nie chciało mi się kłócić z Hołkiem grzecznie się go słuchałem i przejechaliśmy sobie przez stolice Niemiec. Później już było gładko. No prawie bo co chwile były remonty autostrad. Niemcy zrywają ładna nawierzchnię i kładą jeszcze ładniejszą. Za dobrze im tutaj. Ale i tak za bardzo nie spowolniło to naszego tempa. Po prostu zamiast trzech pasów jazdy do dyspozycji mieliśmy pozostałe dwa więc i tak nie schodziliśmy poniżej 100km/h. Ok. 18 zameldowaliśmy się na noclegu pod Lipskiem – hotel Ibis. Jakieś 2 km od autostrady, bardzo dobra miejscówka na trasie na południe Europy. Dosłownie za płotem był inny hotel. SwingersClub – co chwile podjeżdżały taksówki i wysiadały jakieś laski i faceci. Ciekawe ile tam nocleg kosztował hihihi.

Trasa 11.06

Dzisiaj pobudka o 7. Mamy do przejechani jakieś 600 km. Pierwsze 500 km nudy. Autostrada aż do Austrii. Za to ostatnie 60 km zrekompensowało dojazd. Wjechaliśmy w Alpy Kitzbühelskie. Zaliczyliśmy pierwszą przełęcz – 1273. Może nic szczególnego ale to pierwsza przełącz na tym urlopie i po przejechaniu ponad 1200 km była to bardzo miła odmiana. Góry, zakręty i widoki.

Ok. 17 zameldowaliśmy się noclegu. Może i nocleg nie najtańszy ale małą rekompensatą jest fakt, że przysługuje nam za darmo jedna z atrakcji w regionie. A, że jutro jedziemy na przełącz i wodospady Krimml otrzymaliśmy darmowe karnety na te atrakcje (wodospady 3 EUR/osoba a przełęcz 6 EUR moto więc do przodu mamy 12 EUR). Po szybkim prysznicu poszliśmy na miasto a raczej na wioskę coś zjeść. Okazało się, że dzisiaj zaczyna się zlot motocyklowy, który trwa przez cały tydzień i cała wioska zastawiona jest motocyklami. Wieczorem poszliśmy do knajpy, gdzie miało się odbyć rozpoczęcie zlotu. Powiem tak – imprezy Moto-Turystów czy V-Stroma mają większe zainteresowanie i lepszą oprawę 😊

12.06 poniedziałek (Neukirchen am Großvenediger - Racines)
1298 – 1531 km (233 km)

Trasa 12.06

Po późnym śniadanku startujemy ok 10. Do pierwszej atrakcji czyli wodospadów Krimml mamy jakieś 12 km. A na miejscu widać jak dba się o motocyklistów. Osobny parking tylko dla motocykli, szafki na kluczyki gdzie można zostawić kask i kurtkę. A to wszystko za darmo (jak później się okazało w wielu miejscach były specjalnie wydzielone strefy tylko dla motocykli właśnie z szafkami).
Na pierwszy punkt widokowy jest jakiś kilometr. Jak pisałem wstęp 3 EUR/ osoba ale mu po okazaniu karnetu dostaliśmy bilety za darmo. Naprawdę warto przespacerować się pod wodospad. Z dołu widać największą z kaskad a nawet stojąc w oddali ma się wrażenie jakby padało. Odpuściliśmy sobie wejście na samą górę – trwa ok godziny a widok tego co udało nam się zobaczyć i tak zapamięta się na długo. Jak ruszyliśmy dalej na przełęcz Gerlospass gdzie najwyższym punktem jest Gerlosplatte 1628 m. Po przejechaniu jakiś 3 km jest punkt widokowy z którego widać górną część wodospadu. Cała trasa Gerlospass ma jakieś 40 km. Dosyć łatwa do pokonania a jedyny jej minus to opłata 6 EUR za moto (my załapaliśmy się za darmo). Opłacał się jednak ten nocleg.

Po drodze postanowiliśmy zobaczyć jeszcze jedną przełącz Zillertaler Höhenstrasse – 2013m. Jest ona między miejscowościami Hippach i Aschan. Głowna drogą jedzie się jakieś 30 km i 30 min. Górą to jakieś 40 km ale prawie 2 godziny. Droga bardzo wąska, barierki to taka prowizorka a w wielu miejscach ich po prostu nie ma. Zaskoczyła nas opłata za wjazd wysoko na trasie, w środku gór i pastwisk drewniana chatka, kobieta przed nią coś robiąca na drutach i szlaban 😊 – no i tutaj już musieliśmy zapłacić 5 EUR. Ale było warto. Widoki naprawdę niesamowite. Nie ma tutaj mowy o składaniu się na zakrętach a raczej o podziwianiu widoków. W sumie Cecylia podziwiała i robiła zdjęcia a ja skupiałem się na jeździe – bo naprawdę było ciasno i stromo w niektórych miejscach a dodatkowo czasami dochodziły dziury w asfalcie. Na szczycie przełęczy obowiązkowo sesja zdjęciowa 😊

Po zjechaniu z gór pizza na obiad gdzieś w knajpce i dalej w drogę. Szybki przejazd w stronę Innsbruku a potem przełęczą Brennerpass 1371 m w stronę Vipitieno i Racines gdzie mamy kolejny nocleg. Gdzieś na trasie mignęło mi coś w rodzaju muzeum motocykli bo wszędzie przez szyby było widać piękne egzemplarze. No to nawrotka i podjeżdżamy pod ….. sklep i serwis motocyklowy :) No ale takiej ilości sprzętu w jednym miejscu jeszcze nie widziałem (oczywiście oprócz zlotów). Insbruk minęliśmy przedmieściami ale udało nam się zobaczyć z daleka skocznię. Na noclegu zameldowaliśmy się ok 19. Trochę nam zajęło jego znalezienie. Daleko już od głównej drogi bez żadnych oznaczeń i dobrze, że mieliśmy ze sobą coś do jedzenia i picia bo w pobliżu jakiś 20 km żadnego sklepu czy knajpy. A jutro czekają nas kolejne przełęcze więc trzeba się dobrze wyspać.

13.06 wtorek (Racines – Giovio – Jaufenpass – Stelvio – Valfurva)
1531 – 1699 km (168 km)

Trasa 13.06

Już od razu po pobudce czuję, że będzie to udany dzień. Zapowiada się piękna bezchmurna pogoda. Do przejechania tylko 170 km ale za to jakie. Tak w ogóle na tym urlopie zapowiada się bardzo wakacyjnie, dzienne przebiegi wychodzą po jakieś 200 km i zazwyczaj wyjazdy planujemy w okolicach godziny dziesiątej. Tak było i tym razem. Na przełęcz Giovio, Jaufenpass mamy dosłownie rzut beretem – czyli jakieś 80 km. Jedziemy na lajcie, widoki super, droga łagodna, zakręty owszem są ale bardzo przyjemne. Wjeżdżamy na górę i delektujemy się widokiem. Przepiękny, wszędzie wielkie góry, szczyty pokryte śniegiem i widok na dolinę, przed którą prowadzi droga. Gdzieś tu na górze podobno sprzedaje się rewelacyjną na reumatyzm i bóle mięśniowe motocyklistów 😊 Maść ze świstaka 😊 Ale maści nie kupiliśmy bo dowiedzieliśmy się o tym dopiero po powrocie - z przewodnika.

Jedziemy dalej, przed nami przecież gwóźdź programu – przełęcz Stelvio. Ale póki co jedziemy piękną zieloną doliną. Widoki nadal super, winnice i sady, a dookoła wysokie góry. Przed wjazdem chcemy chwilę odpocząć, upał niemiłosierny około 30 stopni. Zatrzymujemy się na mały obiadek w towarzystwie innych motocyklistów. Tutaj jak nigdzie indziej tłok, wszędzie, z każdej strony motocykliści – jeżdżą, stoją, jedzą, nocują, robią zdjęcia, odpoczywają. Po jakimś czasie już nawet nie ma sensu machać na trasie. Po krótkim obiedzie ruszamy dalej. Po kilku minutach i paru kilometrach zaczyna się. Na początki jak zawsze, niewinnie – piękne widoki ośnieżonych gór, jeden mały zakręcik, drugi i kolejny. Ale coraz bardziej w górę, coraz więcej skał i śniegu, coraz gęściej na drodze i coraz ciaśniej w zakręcie. Mimo, że widzę i czuję, że Jaca na luzie, to ja spinam się coraz bardziej. Widoki coraz lepsze ale nie mogę się skupić, bo co chwilę patrzę czy coś nie jedzie z góry i czy się zmieścimy w zakręt. Robię zdjęcia, bo co mam robić 😊 Przecież nie pójdę na piechotę (chociaż? …). Jaca zajarany, wiem, pamiętam to uczucie z Transfogarskiej. Tam było dokładnie odwrotnie – ja jechałam zajarana i na luzie a on jakiś cichy i skupiony (potem mi powiedział, że po prostu wiało bardzo mocno i musiał się skupiać, żeby z drogi nie zdmuchnęło 😊). Ale oczywiście w obu przypadkach warto było 😊 Dojeżdżamy na górę! Czad! Tam dopiero są widoki! Ale jazda! Cieszymy się oboje, Jaca, że zaliczył Stelvio, ja, że moje nóżki są znowu razem, ale trzęsą się tak samo jak po dobrym seksie 😊
A na górze, cóż …, ruch mały, widok super, dopiero stad widać całą tą serpentynę, którą wjechaliśmy na górę. Teraz to robi wrażenie. Yes, yes, yes – zaliczyłam Stelvio! 2757 m.
Robimy parę fotek, gapimy się i gapimy, wysyłamy do znajomych jakieś fotki – a co! trzeba się pochwalić. Jacek gada jeszcze z Kubą, chłopaki są dzisiaj w Dolomitach, może uda się jutro spotkać nad Gardą.
No dobrze, jeszcze magnesik na pamiątkę (trzeba chyba kupić większą lodówkę) i zjeżdżamy. Trasa również malownicza ale łatwiejsza, zakręty łagodne, dłuższe proste. Porównania z Transfogarską same się nasuwają, tam było dokładnie tak samo. Ale oczywiście polecam obie trasy, chociaż nie ukrywam, że Transpogarską wspominam czulej.

Nocleg mieliśmy w miejscowości Valfurva niedaleko Bormio, która jest idealnym punktem wypadowym na kolejny dzień na przełęcz Gavia. Na nocleg trafiliśmy ok 17. Malutka mieścina z dwoma barami i zamkniętą pizzerią bo jeszcze przed sezonem. Za to w małym miejscowym sklepiku niezły wybór. Zakupiliśmy na wieczór kozi ser, prosciutto, jakieś sucharki, piwo i miejscowe winko w kartoniku za całe 2 EUR za litr. I tak udanie zakończyliśmy tak pięknie rozpoczęty rano dzień.

14.06 środa (Valfurva - Gavia - Tonale - Campo Carlo Mango - Lazise)
1699 – 1926 km (227 km)

Trasa 14.06

Dzisiaj pobudka ok 8. Chyba za dużo ostatnio śpimy, od dawna na wyjeździe tak nie było. Śniadanie tym razem tylko na słodko. Ciasteczka, dżemik i jogurty. I już o 9:30 siedzimy na Suzi. W przewodnikach dużo straszą na temat przełęczy Gavia. A nie było tak źle. Wjeżdżamy od strony Bormio. Kilka ciasnych i ostrych zakrętów, trochę popękanego asfaltu i na początku nie było ładnych widoków bo działo się w lesie. Dopiero na samej górze zaczynają się widoki. Jest ona inna od Stelvio. Tutaj po wjechaniu na przełęcz jedzie się po jej szczycie przez ładnych kilka kilometrów. Droga jest wąska i nawet widok jadącego z naprzeciwka motocykla powoduje, że automatycznie się zwalnia. Na samym szczycie 2652m jest schronisko, jezioro (częściowo jeszcze zamarznięte). Po drodze minęliśmy też pomnik poświęcony bitwie pod San Matteo w czasie I Wojny Światowej, jest ona uważana za walkę, która odbyła się w miejscu najwyżej położonym w górach. Zjazd z przełęczy to inna bajka. W miarę równy asfalt – za to ciasno jak cholera, nic nie widać co za zakrętem i trzeba było używać klaksonu, żeby ostrzec, że się jedzie tych z naprzeciwka. Nadjeżdżające samochody powodowały, że po prostu zatrzymywaliśmy się żeby je przepuścić. A do tego na większości odcinka po prostu całkowity brak jakichkolwiek barierek. Dopiero końcówka zjazdu do miejscowości Ponte Di Legno była niesamowita. Nowy asfalt, szerokość na dwa auta, zakręty nadal ciasne ale widać było czy jedzie coś z przeciwnej strony, więc można było szeroko się składać.

Po zjeździe z przełęczy ruszyliśmy od razu na kolejną - Del Tonale 1884m. Sam podjazd i zjazd bardzo spokojny do pokonania dla każdego. Trasa przez las ale z dobrą widocznością zakrętów, więc i można było się poskładać. Na szczycie zrobiliśmy sobie przerwę na kawę. Hotel na hotelu pensjonat jeden obok drugiego, a tylu wyciągów w jednym miejscu jeszcze nie widziałem. Miałem wrażanie, że niektóre się krzyżują. Zjazd jeszcze lepszy od wjazdu. Już bez drzew i szeroka droga. Zakręt za zakrętem a uśmiech nie schodził mi z twarzy 😊 Po dojechaniu do Dimaro odbiliśmy na południe w kierunku Tione di Trento. A po drodze kolejna przełącz Campo Carlo Mango 1682. Ogólnie mówiąc całą trasę można polecić z czystym sumieniem. Są miejsca gdzie trzeba mocno zwolnić jadąc przez małe miejscowości ale są i dłuższe odcinki gdzie jeden po drugim mamy zakręty raz w lewo raz w prawo. Aż czasami chce się zawrócić aby dany odcinek śmignąć jeszcze raz. Po drodze obiadek w pizzerni, co by nie mówić Włosi umieją ja robić 😊 Za każdym razem zaskakuje nas tylko obsługa. Jak tylko usiedliśmy momentalnie był przy nas kelner. Zamówiliśmy pizzę i piwko. Na koniec podszedł i pyta się czy jakiś deser czy kawę. My, że dziękujemy i prosimy o rachunek. Kiwnął głową i zniknął. Pojawił się po 10 minutach i znowu to samo deser i kawa? My znowu, że dziękujemy i prosimy o rachunek. I nadal nic przez kolejne 10 minut. Tak to jest jak nadal się przeżywa zrobione przełęcze i opowiada gdzie jeszcze dzisiaj jedziemy a nie obserwuje się otoczenia. Po prostu żeby zapłacić trzeba iść do kasy. A że siedzieliśmy na dworze nawet kasy nie było widać bo knajpa była dosyć spora. Człowiek uczy się całe życie 😊

Następnie trochę zboczyliśmy z naszej drogi do miejscowości Arco. Tutaj swoją bazę mają chłopaki z grupy V-Strom Północ – Kuba, Darek, Piotrek i Grzesiek. Droga poszła nam szybko i już o 15 byliśmy w Arco a chłopaki jeszcze na objeździe. Na ryneczku trafiliśmy na lodziarnię. Za każdym razem jestem pełen podziwu jak w takim małym wafelku mieszczą się dwie porcje lodów nakładanych łopatką, które są większe ze 3 razy od naszych gałek. Chłopaki dojechali po 16. Ile to trzeba zrobić kilometrów żeby napić się razem piwa czy kawy 😊 Znaczy oni pili piwo bo na kwaterę mieli jakieś 300 metrów a my kawę bo mieliśmy do przejechania jeszcze jakieś 70 km na nocleg. Pogadaliśmy trochę o tym co już widzieliśmy i co jeszcze przed nami i trzeba było ruszać w drogę.

Jechaliśmy lewą stroną Gardy, więc na początku widoki były niesamowite. Później zaczęło trochę padać a drugi brzeg znacznie się oddalił. A z pogodą tak to bywa. Jak jeździmy po górach to mamy ok 30 stopni a jak Cecylii obiecuję wodę i plażę to pada – taka złośliwość losu 😊 Na miejsce zajechaliśmy ok 18.
Meldunek, prysznic i szybko na Suzi, bo sklepy zamykają o 20 a na wieczór trzeba coś kupić. No i w kufrze znalazły się: ser, prosciutto, 3 kartoniki winka (nie ma co przepłacać za butelkę – jeszcze się zbije), pomidorki i sucharki nazwane bruschetta. No i wieczór zapowiada się udanie pomimo tego, że za oknem burza i leje. Ale na spokojnie. Mamy tutaj 5 noclegów więc codziennie będziemy imprezować w zależności od pogody.

15.06 czwartek (Lazise – Sirmione – Lazise)
1926 – 1970 km (44 km)

Poranek piękny, dzień przywitał nas słońcem. Śniadanko zjedliśmy w ogrodzie z basenem pośród palm. Dzisiaj robimy odpoczynek od jazdy. Okazało się, że żeby wejść na plażę ogólnodostępną trzeba drałować ze 2 kilometry. Po drodze minęliśmy chyba ze 3 kampingi w własnymi plażami ale wejście tylko dla zameldowanych. Sama plaża wąska, szary piasek i kamienie. Trochę opalania, trochę pływania i tak wytrzymaliśmy do 14-stej. Jakaś szybka przekąska i jednak wsiadamy na Suzi. Jedziemy do Sirmione - jakieś 20 km. Ze względu na pogodę (jakieś 30 stopni) jedziemy prawie po cywilnemu. Znaczy mamy na sobie kask, rękawiczki i buty motocyklowe. W porównaniu z miejscowymi to i tak jesteśmy grubo ubrani 😊 W Sirmione jest ciężko zaparkować i nawet nie ma darmowych miejsc dla moto wyznaczonych. Udało nam się znaleźć chyba jakiś prywaty parking za 1EUR/godz. Szybko przebieramy się w krótkie spodenki i klapki i idziemy oglądać. Rada dla tych co będą zapuszczać się w tą stronę: kupcie sobie piwko wcześniej w sklepie. W Sirmione w knajpie kosztowało 6 EUR a w sklepie 3m5 WUR. To samo kupione wcześniej 1,5 EUR. A na spokojnie można sobie usiąść gdzieś na ławce czy plaży i spokojnie wypić jeszcze delektując się widokiem. Lody też mają drogie. Wszędzie za 2 porcje płaciliśmy 2,5 EUR a tutaj 3,5. Za to samą miejscowość można polecieć oczywiście jak ktoś lubi tego typu klimaty. Położona na półwyspie oddzielona od lądu fosą. Przy wejściu stoi zamek obronny i tylko tędy można dostać się do miasta (no chyba, że od strony wody). Typowe włoskie miasteczko, ciasne uliczki, pełno knajpek i sklepików no i lodziarnia na lodziarni. I lody można z czystym sumieniem polecić. Fakt, jak pisałem różnią się ceną ale wszędzie smakują wyśmienicie. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w dużym hipermarkecie, żeby uzupełnić zapas trunków procentowych. Zachwalałem wcześniej winko za 2 EUR – przepłaciliśmy 😊 To samo winko dostaliśmy za 90 centów. I odkryliśmy lepszy wynalazek, winko plażowe – w kartonikach 0,25 lit, pakowane po 3 szt. za 1,5 EUR. (wiem drożej niż za duże ale bardziej poręcznie).

Po powrocie na nocleg wybraliśmy się jeszcze na późną kolację do trattorii, która jest w pobliżu – zestaw standardowy: pizza i literek miejscowego winka. A, że nadal było jakieś 25 stopni to dopiero po 22 poszliśmy zobaczyć stare miasto nocą. I tak jak wszędzie w krajach południa: w dzień wymarłe a nocą ożywa. Pełno ludzi, knajpki dosłownie w każdej bramie i podwórku. Miasteczko nie jest za duże więc powłóczyliśmy się z godzinkę a jutro jedziemy do Werony, czyli miasta Romea i Juli.

16.06 piątek (Lazise – Werona – Lazise)
1970 – 2025 km (55 km)

Po kilku ostatnich dniach wiedzieliśmy już jaki upał nas czeka. Wstaliśmy wcześnie rano czyli ok 8 i po szybkim śniadanku, trochę po 9 siedzieliśmy już na Suzi. Do Werony jest jakieś 27 km, wszystko bocznymi drogami. Na miejscu bez trudu znaleźliśmy parking i taka mała rada – parkingi dla moto są prostokątne i wąskie a takie oznaczone białą farbą są całkowicie za darmo. Jest ich sporo w różnych częściach miasta ale zazwyczaj tylko po kilka miejsc. Rano czyli ok 10 bez problemu znaleźliśmy miejsce. Szwędając się po Weronie spędziliśmy w niej jakieś 4 godziny. A co warto zobaczyć: most Ponte Scaligero, Case di Giulietta czyli kamienica z balkonem gdzie podobno stała Julia. Wstęp na dziedziniec z balkonem i figurą Julii, którą można pomacać po cyckach (podobno to obowiązkowy punkt programu) jest bezpłatny. Płatne jest wejście do kamienicy i na balkon. Rozśmieszyła nas informacja przy wejściu: wejście tylko z psami o małym rozmiarze, które może wziąć na ręce. W sumie jakbym się postarał to jakiegoś kaukaza bym dął radę udźwignąć na barana 😊
Kolejnym punktem jest Piazza delle Erbe. Duży plac z mnóstwem straganów i knajpek. Fakt bardzo drogo. Ale poszaleliśmy, siedliśmy na piwku w samym centrum. Jedno piwko zwykłe (7 EUR za duże) i jedno specjalna edycja Romeo i Julia (małe za 6 EUR). Dobrze, że dodają do tego już gratis chipsy i oliwki na zagrychę 😊 Budżet dzienny przekroczony – do wieczora o wodzie 😊 Na koniec zostawiliśmy sobie na zwiedzanie Piazza Bra i Arenę. Szczerze? Takie trochę mniejsze Coloseum z Rzymu. Ale trzecie co do wielkości w Europie. Musimy jeszcze namierzyć gdzie jest to drugie 😊 Na kwaterę wróciliśmy ok 15. Wiem wcześnie, ale naprawdę nie da razy zwiedzać przy 30 stopniach przez cały dzień.

Na szczęście na miejscu mamy basenik i leżaczki i tak minęły kolejne 2 godziny. Wieczorem zapewne znowu pójdziemy na kolację do trattorii. A teraz na głód zjemy arbuza, którego wydrążyliśmy rano i zalaliśmy winem. Pychota. Jest 7 wieczorem. Piwo, wino i grappa, którą kosztujemy nad basenem robią swoje. Może dokończę …… jutro.

17.06 sobota (Lazise – Malcesine – Lazise)
2025 – 2105km (80 km)

No i czas skończyć wczorajszy wieczór 😊 Na 20 trafiliśmy ponownie na kolację w to samo miejsce. Pizza nam się przejadła więc tym razem poszliśmy w makarony. Cecylia w lazanię, a ja z owocami morza i do tego jak zwykle literek białego winka. Zaczynamy być jak Włosi – nie śpieszymy się i w knajpce spędzamy jakieś 2 godziny. Ale jak to Cecylia stwierdziła coś nas wyróżniało – jako jedyna para rozmawialiśmy ze sobą. A to było dziwne bo zazwyczaj Włosi nadają bez przerwy. A na koniec dostaliśmy od gospodarza jeszcze do spróbowania coś w rodzaju limonczelo, ale bananowe. Na nocleg wróciliśmy około północy, więc i poranek zaczęliśmy później. Jak trafiliśmy na śniadanko to już zaczynali sprzątać. A później plaża, lody, basen przy hotelu i tak do wieczora. No ale wypada gdzieś pojechać i coś zobaczyć. Wybraliśmy Malcesine. Jakieś 40 km od naszego noclegu. Była już 19 a jechało się masakra – nadal jakieś 30 stopni. Z miasteczka można kolejką linowa wjechać na pobliski szczyt skąd jest widok na całą Gardę ale kolej działa od 8 do 18 więc się nie załapaliśmy. Miasteczko bardzo urokliwe. Starówka oczywiście położona nad samym jeziorem a przystań na łodzie dosłownie wcinała się w rynek. Knajpek zatrzęsienie – można przebierać dowoli. Wybraliśmy taką z pomostem prawie już na wodzie. I chyba była bardzo popularna, bo z nami wchodziło kilka osób na co kelner stwierdził „invasione” – normalnie ubaw. Znowu idziemy w stronę klasyki czyli pizzy. Cecylia zamówiła coś w rodzaju Calzone – pieróg ale inaczej niż u nas podawany. W środku był tylko ser a całość na wierzchu obłożona była prosciutto, pomidorami i posypana dodatkowo serem. Ja poszedłem w pizzę z owocami morza. Zdziwiłem się trochę, że podali mokre serwetki jak do Vangole czyli makaronu z małżami w skorupach. I przydały się. Okazało się, że na pizzy wylądowały małże w skorupkach, całe krewetki, które trzeba było obrać, ośmiorniczki i chyba kawałki kraba. Do tego zimne piwo a dla Cecylii – Aperol.
Kolacyjka i włóczęga po miasteczku trochę nam zajęła. Zaczęliśmy powrót ok 23. Wrażenia bardzo fajne. Jechanie po nocy wzdłuż Gardy, gdzie co jakiś czas mijało się rozświetlone miasteczka pełne ludzi. Drugi brzeg, który jeszcze godzinę wcześniej był ciemny i było widać tylko góry teraz wyglądał jak choinka od świateł z miasteczek, których za dnia nie było widać z drugiego brzegu.
Na nocleg zajechaliśmy około północy. To był fajny luźny dzień z miłym zakończeniem na dwóch kółkach.

18.06 niedziela (Lazise)
2105km (0 km)

Plan był taki żeby gdzieś jeszcze pojeździć. Ale tym razem 30 stopni zwyciężyło. Był dzień plaży, leżaków i basenu, gellato, winka, grappy, limonczella i piwka. Ale do piwa dojdę na końcu. Gelatto mają niesamowite, te smaki: pistacje, cytryna, truskawki, mango, melon, arbuz i w ogóle każdy smak jaki próbowaliśmy był niepowtarzalny. W sumie fajnie tak cały dzień chodzić na lekkim rauszu. Ale coś czułem, że było nie tak i do końca nie wiedziałem co. Dopiero wieczorem jak usiedliśmy na pizzy i zamówiłem sobie do niej literek zimnego piwa to już po pierwszych łykach wszystko wróciło do normy. Chyba jednak wino mi szkodzi 😊

19.06 poniedziałek (Lazise – Rimini)
2105 – 2363km (258 km)

Trasa 19.06

Dzisiaj szybka pobudka. Niby mamy do zrobienia jakieś 270 km ale ponownie zapowiadają jakieś 30 stopni więc chcemy wcześnie wyjechać. O 9 siedzieliśmy już na Suzi a o 13 byliśmy na noclegu w Rimini. Można było szybciej ale jechaliśmy bocznymi drogami i zatrzymywaliśmy się częściej niż zazwyczaj bo trzeba było uzupełniać płyny. Hotel niczego sobie, w drugiej linii brzegowej – do plaży jakieś 50 metrów. Jednak do centrum Rimini jakieś 6 km. Co by nie powiedzieć ale za plażowanie sobie liczą słono pomimo tego, że w recepcji dostaliśmy karteczkę zniżkową do jednego z wejść na plażę. 1 dzień – 16 EUR za dwa leżaki i parasolkę. Pani w recepcji okazała się Ukrainką i podpowiedziała, że jakieś 300 metrów dalej jest (jedyna w okolicy) plaża bezpłatna – a w końcu piasek i morze są takie same. I tak przez cztery kolejne dni oszczędziliśmy łącznie 64 EUR korzystając z darmowego piaseczku.

20.06 wtorek (Rimini – San Marino – Rimini)
2363 – 2413km (50 km)

Plan mamy podobny jak nad Gardą. Plażowanie a popołudniami zwiedzanie okolic. Jednak już w pierwszy dzień zmieniliśmy kolejność bo okazało się, że ranki są tutaj trochę chłodniejsze. Więc już z samego rana siedzieliśmy na Suzi w drodze do San Marino. Miałem już dosyć upałów i pojechałem w zwykłych butach i na krótki rękaw. Cecylia nadal ambitnie (i bezpiecznie) motocyklowe buty i kurtka. Traska zajęła nam jakieś 30 minut. Zaparkowaliśmy Suzi pod samymi murami i dalej do zwiedzania. Stare miasto bardzo urokliwe ale nie ukrywam, że bardzo przypominało nam miejscowość Erice na Sycylii. Oprócz fajnego starego miasta i kilku baszt i zamków San Marino słynie z zakupów bezcłowych. No i można kupić dobre wino, jakiś mocniejszy alkohol, tanie są dosyć wyroby skórzane od torebek po kurtki. Za to perfumy to jakiś niewypał. Chwilę porozmawialiśmy z ekspedientką z jednego ze sklepów. Rzeczywiście mówiła, że kilka lat temu wszyscy turyści (szczególnie ze wschodu) kupowali perfumy a od jakichś 2-3 lat jest zastój. Ale jak powiedzieliśmy jej jakie są teraz u nas ceny i promocje to na niektórych perfumach można by było zarobić kupując je w Polsce a potem sprzedawać na malutkim straganiku w San Marino 😊 Poszwędaliśmy się chyba ze 3-4 godziny. Oczywiście Cecylia nie byłaby sobą, gdyby nie kupiła torebki – w końcu okazja była 😊

Po południu wylądowaliśmy na plaży. A wieczorkiem kolejna uczta – risotto z owocami morza i miejscowe białe winko lekko gazowane. No i to był trafny wybór – jedzonko na mnie patrzyło. Sporej wielkości krewetka (rak??) leżąca na całym daniu a oprócz niej kalmary, małże, ostrygi i ośmiorniczki. A na koniec jak zwykle poczęstowali nas likierem bananowym bardzo zmrożonym. Normalnie nie pije takich wynalazków ale w odpowiednim klimacie naprawdę smakują 😊 W hotelu wylądowaliśmy około północy a na jutro zapowiadają jakieś 34 stopnie – będzie ciężko.

21.06 środa (Rimini)
2413km (0 km)

Tym razem po śniadanku zaczęliśmy od plaży – oczywiście na części bezpłatnej 😊 I o dziwo wcale nie jest zatłoczona a na pewno jest mniejszy tłok niż na plaży we Władysławowie, czy w Łebie. Po południu chcieliśmy wsiąść na moto i podjechać do centrum Rimini (jakieś 7 km). Upał wygrał, Suzi została na parkingu a skorzystaliśmy z autobusu. 6 km, 32 przystanki, 40 minut – trochę długo. Samo Rimini – jak dla mnie przereklamowane. Stare miasto to jeden czy dwa ładne place, kilka zabytkowych uliczek i to wszystko. Chyba największe wrażenie wywarł na nas port. Tylu łodzi rybackich, motorówek i jachtów to na raz nie widziałem. Część deptakowo plażowa to po prostu sklep na sklepie i knajpa na knajpie. A cenowo ustawione wszystko pod bardziej zamożnych turystów. Jednak to nie jest nasz klimat. Na samo leżenie na plaży i odpoczynek trafiliśmy lepiej bo naprawdę były to obrzeża Rimini. A jeśli chodzi o miasteczka to wolimy te stare w głębi lądu, które są mniej nawiedzane przez turystów a też mają swój niepowtarzalny klimat. Wieczór jak zwykle zakończyliśmy w knajpie i znowu robiliśmy zdjęcia, bo forma podania była nietypowa. Dla mnie makaron z owocami morza, który był zawinięty w folię srebrną i podany jak duży cukierek. Cecylia zamówiła tatara, znaczy trzy różne: z tuńczyka, z krewetek i jakiejś tam chyba miejscowej ryby. Formy podania ciężko opisać ale zawsze można na zdjęciu zobaczyć 😊 To był kolejny udany dzień – a nadmienię, że to była nasza 20-sta rocznica ślubu 😊

22.06 czwartek (Rimini obiazd okolic)
2413 – 2518 km (105 km)

Trasa 22.06

O poranku a raczej przed południu nie ma co pisać. Plaża i woda. Ale dzisiaj nie daliśmy pokonać się pogodzie. Ambitnie odpaliliśmy Suzi i ruszyliśmy na zwiedzanie okolic. Miasteczka bardzo podobne do siebie, położone na szczycie gór a nad każdym z nim górował zamek. W pewnym momencie kręcąc się pomiędzy tymi wzgórzami sami nie wiedzieliśmy który w danej chwili fotografujemy. I tak zobaczyliśmy San Leo, Verucchio, Montebello i Sartarcagelo, a na deser ponownie z daleka San Marino chyba z każdej możliwej strony. Do hotelu wróciliśmy dobrze po 21, ale część wieczornego rytuału pozostała bez zmian. Knajpa, jedzonko i winko.

23.06 piątek (Rimini obiazd okolic)
2518 – 2584 km (69 km)

Trasa 23.06

Czas do 15 to powtórka z dnia poprzedniego. Termometr wskazywał 34 stopnie. Ale nic to – należy przecież gdzieś pojechać. Dzień wcześniej w którejś z miejscowości znaleźliśmy mapkę pobliskich miasteczek położonych na wzgórzach więc kolejne wbiłem do razu do nawigacji. Podobało nam się, że przez większość można było przejechać przeciskając się wąskimi uliczkami usianymi malutkimi knajpkami. Przejechaliśmy przez Soludacio – dosłownie przejechaliśmy , bo wjechaliśmy przez bramę, przejechaliśmy przez główny dziedziniec, czy rynek i wyjechaliśmy drugą bramą. Na trochę dłużej zatrzymaliśmy się w Mondairo. Zaparkowaliśmy pod murami – zawsze jak się przebieramy dziwnie miejscowi na nas patrzą. A przecież można powiedzieć, że jechaliśmy prawie po cywilnemu bo na krótki rękaw, w zwykłych spodniach i tylko buty były motocyklowe. I jedynie co zrobiliśmy to odpięliśmy nogawki od spodni a buty zamieniliśmy na klapki. Weszliśmy przez bramę na obszerny dziedziniec, z czymś w rodzaju arkad dookoła, gdzie znaleźliśmy przytulną knajpkę. W takim upale Aperol Spritz smakuje niesamowicie. Jako ciekawostkę dodam, że w Rimini kosztuje 5-6 EUR, nad Gardą 4-5 EUR, a w Mondairo 3 EUR. Miasteczko było tak duże, że więcej czasu spędziliśmy popijając dobrze schłodzone drinki niż je zwiedzając. Najlepsze było na koniec bo wsiedliśmy na Suzi i wolniutko przejechaliśmy sobie przez całe miasteczko. Uliczki tak wąskie, że dwa samochody się nie wyminą, jeszcze stanęliśmy na placu i Cecylia zrobiła fotki na pamiątkę. Była godzina 19 i nadal było 30 stopni. Odpuszczamy sobie dalsze zwiedzanie i wracamy do Rimini na ostatni wieczór w tym (naszym zdaniem) przereklamowanym miejscu. Na kolację ponownie skusiliśmy się na risotto z owocami morza ale dodatkowo na przystawkę wzięliśmy sobie miskę małży. I to był dobry wybór.

24.06 sobota (Rimini – Mestre – Padwa – Mestre)
2584 – 2879 km (295 km)

Trasa 24.06

Po wczesnym śniadanku o 7:30 bardzo szybko się spakowaliśmy i już przed 9 siedzieliśmy na Suzi. Chcieliśmy uniknąć skwaru, który nas męczył przez ostatnie dni. No i udało się, trasa poszła szybko i sprawnie. W pierwszej wersji chcieliśmy po drodze zwiedzić Padwę ale jakoś nie uśmiechało nam się doginać po mieście w 30-stopniowym skwarze w ciuchach motocyklowych.

Najpierw zajechaliśmy na nocleg do Mestre (jakieś 7-8 km od Wenecji). Odpoczęliśmy trochę po jeździe i jak trochę zrobiło się chłodniej (z 33 stopni spadło do 28) ruszyliśmy do Pawdy. Miasto warte polecenia. Mnóstwo ciasnych zabytkowych uliczek (a my lubimy po takich się szwędać), no i dwie rzeczy tzw. „must have” – bazylika i plac Prato della Valle. Bazylika ogromna i naprawdę ładna, w niej mieści się grób św. Antoniego. A plac Prato della Valle sądząc ze zdjęć przepiękny. Nie dane nam było podziwiać go w całej okazałości bo był zastawiony mnóstwem straganów z takim badziewiem, że aż przykro. Sam plac ma kształt okręgu po środku którego jest fontanna do której dochodzą ścieżki, które idą od mostków przechodzących nad kanałem który jest wokół całego placu. A do tego cały kanał i mostki są obstawione posągami. Fajnie by to wyglądało gdyby nie te stragany. Zdziwiło nas to, że miasto pozwala na rozstawianie straganów gdzie popadnie. Praktycznie każdy większy plac był zastawiony przez handlarzy. Na dodatek załapaliśmy się na dość sporą manifestację, która skandowała „Liberta di Scala”.
Dopiero gdzieś około 19 stragany zaczęły znikać a ich miejsca zaczęły zajmować stoliki z pobliskich knajpek. Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze rundkę o mieście na Suzi. Wracając szybkie zakupy na wieczór: trochę sera, oliwek i miejscowe białe wino musujące. Z tego co się zorientowaliśmy bardziej tutaj popularne jest białe wino i nawet chyba lepiej smakuje.

25-26.06 niedziela-poniedziałek (Wenecja, Murano, Burano)
2879 km (0 km)

Zwiedzanie Wenecji mieliśmy zacząć z samego rana. Pierwsze zaskoczenie – śniadanie, takich bogactw na stole nie widziałem: tost, sucharek, jogurt, dżem i to by było na tyle. Drugie zaskoczenie – okazało się, że wczoraj nastąpiła pomyłka i dostaliśmy nie ten pokój co trzeba i żebyśmy przenieśli się na jedną noc do innego a potem możemy wrócić. W końcu udało się dogadać, że przeniesiemy się do innego pokoju już na stałe. I tak doginaliśmy z pierwszego piętra na trzecie a nie jest łatwo przenieść trzy rozpakowane kufry, ciuchy motocyklowe, buty i kaski. I tym sposobem zwiedzanie opóźniło się o godzinę, a nie dodałem, że pokój do którego mieliśmy się przenieść był dopiero sprzątany i musieliśmy zaczekać aż skończą.
Wenecję zwiedzamy oczywiście bez motocykla. Suzi zostaje na cieplutkim, słonecznym podwórku, a my zasuwamy na przystanek autobusowy i też w pełnym słońcu czekamy. W sumie nie ma co narzekać przystanek pod domem, autobusy jeżdżą często i na szczęście klimatyzowane. Pogodę mamy rewelacyjnie-masakryczną: słońce cały czas i powyżej 30 stopni, wiem nie ma co marudzić – w Gdańsku coś między 15 a 20 i słońce w poniedziałki od 8:00 do 14:30 😊. Jedziemy autobusem około 20 minut, prosto na sam dworzec skąd odchodzą vaporetto. Na początek chcemy płynąć na Murano, odnajdujemy szybko linię i przystanek, bilet kupujemy od razu na dwa dni (60,- EUR za dwie osoby). W ogóle jesteśmy zachwyceni komunikacją miejską – jeden bilet na wszystko, dobrze opisane linie i częstotliwość całkiem przyzwoita.
Pierwsze wrażenie – super 😊 piękne widoki, płyniemy i nie możemy się napatrzeć! Murano przepiękne, oczywiście pierwsze na co wchodzimy to sklepiki ze szkłem. Cała wyspa jest ich pełna, a w każdym niby to samo, ale jednak każdy przyciąga wzrok i w każdym znajdujemy coś nowego. Biżuteria po prostu zwala mnie z nóg – nie sposób zdecydować się na jeden wzór czy kolor. Bibelociki – miodzio od kufelków z piwem z pianą po miniaturową orkiestrę. Mnie najbardziej (poza biżuterią oczywiście) podobały się clowny. Robimy małe zakupy i idziemy połazić po uliczkach. Jak było do przewidzenia – piejemy z zachwytu przy każdym mostku, wąskiej uliczce czy kanale. Trzaskamy zdjęcia bez opamiętania.
Na Murano warto też zobaczyć muzeum szkła, bilet do tego tylko muzeum może trochę drogi (12,-EUR), ale kupiliśmy wejściówkę zbiorczą (20,- EUR), która była ważna na 11 muzeów. Oczywiście nie zobaczyliśmy wszystkich, ale zależało nam jeszcze na muzeum koronczarstwa na Burano, więc się opłacało kupić, chociaż tak na marginesie tego muzeum nie zwiedziliśmy, bo w poniedziałki zamknięte.

Wracamy do Wenecji, tam pierwsze must-have Plac św. Marka i Pałac Dodżów. Chodzimy, zwiedzamy, oglądamy, warto oczywiście zobaczyć go od środka, chociaż nam chyba najbardziej podobało się przejście przez most westchnień i zejście niżej, gdzie znajdowały się cele skazańców. Wjechaliśmy też na wieżę (wstęp 8,- EUR). Przepiękny widok na każdą stronę, naprawdę, nie mogliśmy się napatrzeć, spędziliśmy więc tam trochę czasu i przy okazji załapaliśmy się na kolejną atrakcję – bicie dzwonów. Efekt niesamowity i hałas również, tuż nad głową wali taki kolos (a dokładnie dwa, pozostałe dwa – na szczęście nie). Krzyczymy coś do siebie, że fajnie, ale w zasadzie nie ma sensu, bo i tak nic nie słychać.
Wychodząc z Placu św. Marka (narożnikiem przeciwległym do wieży) pozwiedzałam też sklepy największych światowych marek 😊 och……… fajnie było popatrzeć na buciki za 1.600,- EUR.

Następnego dnia płyniemy na Burano. I tu następne ochy i achy 😊. Przepiękne niskie domki tak kolorowe, że aż się w oczach mieni. I mimo, że kolory oczojebne, to jeden lepszy od drugiego! Pochodziliśmy po uliczkach, pooglądaliśmy koronki na straganach (muzeum zamknięte) i poszliśmy na obiad. Jacek zamówił swoje ulubione spaghetti vongole, a ja koniecznie chciałam spróbować tutejszej specjalności Spaghetti al nero di seppia, czyli czarnego spaghetti barwionego atramentem z kałamarnicy. No cóż, spróbowałam, dupy nie urwało (później też nie). Owszem, wyglądało fajnie, ale w smaku było po prostu nijakie.

Z Burano wracamy do Wenecji i idziemy połazić po uliczkach. Fantastyczne miasto! Nadal jesteśmy zachwyceni. Nie ma to jak usiąść nad kanałem z winkiem w kartonie i po prostu się pogapić. Korzystamy jeszcze oczywiście z vaporetto, a co! zapłacone to trzeba wyjeździć. Płyniemy dwa przystanki, wysiadamy, idziemy przez kilka uliczek i znowu. Fajne takie zwiedzanie, ale w końcu trzeba wracać. I następnego dnia jechać dalej.

27.06 wtorek (Wenecja – Dolomity – Lienz)
2897 – 3218 km (339 km)

Trasa 27.06

Dzisiaj mamy do przejechania ok 300 km. Po drodze chcemy jeszcze zobaczyć Bossano del Grappa – to podobno w tej miejscowości wymyślono słynną włoską Grappę. Historia głosi, że jakaś rodzina robiła taki trunek i po pewnym czasie chciała go sprzedawać. Ale nikt nie był zainteresowany alkoholem, który robi się z resztek winogron użytych wcześniej do produkcji wina (podobnie robi się gruzińską czaczę). Zaczęli rozdawać go w prezencie sąsiadom oczywiście tym najbogatszym. Po niedługim czasie jakoś wszystkim zasmakował ten trunek (może dlatego, że darmowy) i stał się flagowym alkoholem Włoch. W Bossano są dwie atrakcje do zwiedzania: Muzeum Grappy – prowadzone przez rodzinę Poli, która ma własną destylarnie od 1898 roku (muzeum jest do zwiedzania za darmo). W środku opisany był cały proces wytwarzania grappy, stały gabloty wypełnione rożnymi rodzajami tego trunku chyba z każdego okresu w jakim był produkowany. Ale najciekawsze były urządzenia, które po naciśnięciu guzika wypuszczały zapach danej grappy. Na końcu trasy zwiedzania był sklepik, w którym zakupiliśmy wysokoprocentową pamiątkę. Drugą atrakcją jest drewniany most ale tutaj mieliśmy trochę pecha bo był w remoncie.

Następnie ruszyliśmy w stronę przełęczy San Baldo, tym razem nie chodziło o wysokość czy widoki ale o sposób w jaki została poprowadzona. W sumie było 10 zakrętów z czego 5 poprowadzonych w tunelach i do tego ruch jednostronny sterowany sygnalizacją.

Dalej lecimy na północ w kierunku Dolomitów. Chcieliśmy zrobić 3-4 przełęcze ale trochę czasu nam zeszło w Bossano del Grappa a do tego pogoda się zepsuła i zaczęło padać. Pojechaliśmy więc tylko na przełęcz di Giau (2236 m n.p.m). To była niezła jazda 29 zakrętów (każdy numerowany) po 360 stopni a do tego chyba ze 30 mniejszych nie oznaczonych. Cały czas kropliło więc trzeba było bardziej uważać na winklach. Ze szczytu przełęczy podobno można zobaczyć jakiś lodowiec ale była mgła, która pozwalała zobaczyć tylko najbliższe szczyty. No i zmienił się trochę klimat. Rano w Wenecji mieliśmy 30 stopni, a na przełęczy Giau było 12. Sama trasa warta polecenia. Dolomity mają całkowicie inny klimat i widoki niż Alpy. Teraz szybko na nocleg, który mamy w okolicy miejscowości Lienz. Trzeba wypocząć bo jutro czeka nas Grossglockner.

28.06 środa (Lienz – Grossglockner – Werfen )
3218 – 3425 km (207 km)

Trasa 28.06

Grossglockner – tylko to, albo aż to mamy dzisiaj w planie. Do przejechania łącznie ok 200 km, ale dajemy sobie dzisiaj czas na cieszenie się widokami. Starujemy dopiero o 10. Po wczorajszych 12 stopniach stwierdziliśmy, że nie ma co ryzykować i wpięliśmy membrany (pierwszy raz na tym wyjeździe). Pierwsze 20 kilometrów, gdzie jechaliśmy doliną przez małe wioski kląłem pod nosem bo czułem jak pot spływa mi po czole i plecach. Na szczęście droga dosyć szybko pnie się do góry. Sama trasa trochę droga 25 EUR od motocykla ale wspólnie stwierdziliśmy – opłacało się wydać. Już po przekroczeniu 1500 metrów było naprawdę fajnie, powyżej 2000 metrów trzeba było pozapinać szczelnie wszystkie wloty powietrza w ciuchach, a na 2200 metrów trzeba było się zatrzymać i założyć polar i grube rękawice. Widoków nie da się opisać, jest to ok 70 km jazdy z bananem na twarzy. Trasa nie jest jakaś technicznie trudna więc można nawet podziwiać widoki. W dwóch miejscach jest odbicie z głównej trasy. Pierwsze to wjazd na platformę widokową Franz-Josephs-Hole (2369m) skąd idealnie widać szczyt Grossglockner. To znaczy idealnie widzieliśmy go na zdjęciach. My trafiliśmy akurat na wiatr, deszcz i chmury. Szczyty były niewidoczne, ale za to ładnie prezentował się lodowiec. Na parkingu na szczycie są miejsca wyznaczone tylko dla motocykli oraz są darmowe szafki gdzie można zostawić np. kask. Nam się nie przydały, wiało tak, że kaski zostały na naszych głowach. Na miejscu, jest też muzeum przyrodnicze, historia budowy drogi i mini wystawa samochodów i motocykli. Następnie ruszyliśmy w stronę góry Hochtor. Pod nią jest przejazd tunelem na druga stronę masywu. Kilka kilometrów dalej jest odbicie na kolejny punkt widokowy na wysokości 2571 metrów. I kolejny postój na sesję i dodatkowo jeszcze coś na ząb. Z tego miejsca jest już tylko w dół i tak jakoś wyszło, że o 16 byliśmy już na kolejnym noclegu. Wyskoczyliśmy jeszcze do sąsiedniej wioski jakieś 3 km od noclegu coś zjeść (więc jechaliśmy w zwykłych ciuchach). No i nas nieźle zmoczyło. Zaczęło lać, burza z piorunami i te 3 km wystarczyło, żebyśmy na kwaterę wrócili cali przemoczeni. Jutro czeka nas dzień bez jazdy i tylko trochę zwiedzania pobliskich atrakcji. Tylko jaka będzie pogoda bo znowu zapowiadają opady.

29.06 czwartek (Werfen )
3425 – 3461 km (61 km)

Trasa 29.06

No i niepotrzebnie wczoraj myślałem o pogodzie. Wstajemy leje, jemy śniadanie leje, po śniadaniu leje. Ale przecież w ostatni dzień przed powrotem nie będziemy zalegać na kwaterze, membrany w ciuchy wpięte więc można jechać. Niby do przejechania mamy jakieś 30 km ale jedziemy w pełnym rynsztunku. Po pierwsze dlatego, że nadal pada, zgadza się już pada a nie leje. Po drugie, że jedziemy na zwiedzanie jaskini lodowej - w broszurce piszą, że temperatura w środku to 0 stopni, więc lepiej ciepło się ubrać. Na szczęście przestało padać i wyjrzało słoneczko więc już wiem że będzie miło. Po drodze do jaskini mijamy zamek Hohenwerfen położony na wzniesieniu i naprawdę z daleka prezentował się niesamowicie. To na nim kręcono film „Tylko dla Orłów” i koniecznie chciałem zobaczyć go z daleka. Do samej jaskini najpierw jedzie się pod górę, na szczęście parking dla motocykli jest dosłownie jakieś 50 metrów od kas biletowych. Ale to nie była jeszcze jaskinia. Bilety nie za tanie: jaskinia 14 EUR, kolejka 12 EUR. Bilet łączony 24 EUR więc tylko 2 EUR oszczędności. Najpierw idzie się 10 minut pod górę, następnie wjeżdża się kolejką z 1084 na 1586 metrów a trwa to tylko 3 minuty (można tą traskę zrobić piechotą – jedyne 90 minut marszu pod górę). Po wjechaniu na górę mało co widać, wszędzie chmury. Teraz jedynie 20 min pod górę i jesteśmy u wejścia do jaskini. Przewodnicy dzielą ludzi na grupy anglo- i niemieckojęzyczne. Jak tylko otwierają się drzwi do jaskini wali takim zimnem, że wszyscy się ubierają. Wybór ciuchów motocyklowych na dzisiejszy dzień to był strzał w dziesiątkę, nawet w pewnym momencie żałowałem, że rękawiczki zostawiłem w kufrze na motocyklu. Trasa do przejścia w jaskini do 75 min i nogi trochę bolą na koniec. Cały czas po schodach, najpierw w górę a potem w dół. Zero oświetlenia, jedyne światło to lampy karbonowe rozdane turystom, które trochę rozświetlały drogę. Widoki w środku rzeczywiście całkowicie inne od tych, które widzieliśmy w jaskiniach do tej pory. „Lodowa” w pełni zasługuje na swoją nazwę. Dodatkowo w miejscach najbardziej spektakularnych przewodnik zapalał jakieś lonty karbonowe i wtedy efekt był naprawdę niesamowity. Szkoda tylko, że w środku jest kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Ten zakaz i brak oświetlenia wynika chyba z ryzyka oddziaływania na jaskinię i możliwości roztopienia się lodu – tak mi się wydaje. Do miasteczka Werfen zjeżdżamy około 14 po raz kolejny podziwiając zamek Hohenwerfen – odpuszczamy jednak jego zwiedzanie od środka. Idziemy teraz na obiadek ale zamiast trafić na sznycla dostajemy kolejne wspomnienia z Włoch – czyli pizzę. I znowu pada. Odpuszczamy jeżdżenie po okolicy – niech lepiej ciuchy wyschną na jutrzejszy powrót. Po drodze szybkie zakupy na wieczór – kabanosy i schnapps (staramy się jeść i pić regionalnie 😊). Około 18 siedzimy na tarasie i jest niesamowicie: pada, szczyty gór w chmurach za to nad nimi niebo jest czyste a słońce wali tak, że siedzimy na krótki rękaw i w okularach przeciwsłonecznych. Jutro mamy do przejechania jakieś 700 km – nurtuje nas pytanie: będzie padało już od rana czy złapie nas po drodze 😊

30.06-01.07 piątek-sobota (Werfen – Bytom – Gdańsk )
3461 – 4206 – 4763 km (745 – 557 km)

Trasa 30.06

Startujemy ok 8. Pierwsze prawie 300 km nudy bo autostrada. W okolicach miejscowości Melk odbijamy na trasę nad Dunajem. Niby tylko 40 km, ale droga godna polecenia. Nad samym Dunajem, piękne widoki, dużo winnic. Potem 450 km nudy do Bytomia. I co nas najbardziej zaskoczyło. Przez całe 700 km w ogóle nie padało. Kolejny dzień to już tylko 550 km po autostradach i jesteśmy w domu. To było piękne 3 tygodnie jeżdżenia, plażowania i totalnego odcięcia się od rzeczywistości.

Małe podsumowanie:

Dni: 22
Dystans: 4 763 km
Łączny koszt: ok. 12 115 PLN

Paliwo: średnie spalanie: 4,85 lit/100km = 231 lit = ok. 1 318 PLN

Noclegi: ok. 4 182 PLN
ok. Lipska (Niemcy) 1 noc: 41 EUR = 173 PLN
Neukirchen am Großvenediger (Austria) 1 noc (ze śniadaniem): 69 EUR = 291 PLN
Racines (Włochy) 1 noc (ze śniadaniem): 65,5 EUR = 276 PLN
Valfurva (Włochy) 1 noc (ze śniadaniem): 58 EUR = 245 PLN
Lazise (Włochy) 5 noclegów (ze śniadaniem): 220 EUR = 928 PLN
Rimini (Włochy) 5 noclegów (ze śniadaniem): 140 EUR = 591 PLN
Mestre (Włochy) 3 noclegi (ze śniadaniem): 169 EUR = 713 PLN
Amlach (Austria) 1 nocleg (ze śniadaniem): 60 EUR = 253 PLN
Pfarrwerfen (Austria) 2 noclegi (ze śniadaniem): 133 EUR = 561 PLN
Bytom (Polska) 1 nocleg (ze śniadaniem): 150 PLN

zwiedzanie: ok. 855 PLN
przełęcz Zillertaler Höhenstrasse: 5 EUR = 21 PLN
Wenecja bilety na transport: 60 EUR = 253 PLN
Wenecja karnet na 10 muzeów: 48 EUR = 203 PLN
Wenecja dzwonnica: 16 EUR = 68 PLN
przełęcz Grossglockner: 25,5 EUR = 108 PLN
Wefren kolejka i jaskinia: 48 EUR = 203 PLN

ubezpieczenie od wypadku: 277 PLN

Czyli na jedzenie, pamiątki, alkohol i inne pierdoły posżło: 5 483 PLN